sobota, 14 listopada 2015

Księga Pierwsza I Rozdział trzeci

Księga Pierwsza
Rozdział trzeci



   
 Zerwała się do pionu łapczywie pobierając tlen, płuca ją paliły, wzrok miała rozbiegany, a palce kurczowo zaciśnięte na pościeli. Każda komórka ciała rozpaczliwie domagała się tlenu. Firanka powiewała delikatnie na chłodnym, nocnym powietrzu, które wpływało do pomieszczenia.  Koszmar, który skończył się tuż przed chwilą, przypominał kalejdoskop wspomnień, teraźniejszości i przyszłych wydarzeń. Wymieszane i przerywane sceny wywoływały zawroty głowy, a i przy tym przyprawiały ją o mdłości.
            Zerknęła na swoją rozpaloną i lśniącą od potu skórę mlecznego odcieniu, która momentalnie pokryła się gęsią skórą w zetknięciu z chłodnym wiatrem. Dostawał się on przez uchylone okno, wprawiając zdjęcia przytwierdzone do ściany w ruch, zapowiadając nadchodzącą burzę. Przyciskając pięści do oczu, odgoniła z nich resztki snu, po czym spuściła bose stopy na starą, wyłożoną deskami podłogę, która jęknęła lekko pod jej ciężarem.
            Usiłując skupić się na dotarciu do kuchni po omacku, znajdującej się piętro niżej, próbowała stłumić wyryte już trwale w jej umyśle fragmenty snu, które zdawały się być żywcem wyjęte z hollywoodzkiego horroru. Uważaj na piąty od góry stopień, on zawsze skrzypi, a nie chcesz niepotrzebnie obudzić Alice – poinstruowała się po czym zeszła ostrożnie ze schodów, na ulubiony dywanik jej matki, kierując się w stronę nowocześnie urządzonego pomieszczenia.
            Meble w kolorze grafitowej czerni z przebłyskami metalu, nie przywodziły na myśl rodzinnego ciepła, a raczej sterylne laboratorium, w którym rozcinasz zamrożoną żabę na biologii, żeby dzieciak ze szkoły, za którym nie przepadasz mógł rozsmarować ci jej wnętrzności na włosach. Gdyby nie brudne naczynia w zlewie, które zazwyczaj zostawiała po sobie Alice, można by pomyśleć, że cały ich dom jest wystawiony na ekspozycję, a od rana powinni się tam kręcić agenci nieruchomości. Może i wydawałaby się bardziej przyjaznym miejscem, gdyby członkowie rodziny Whitmore nauczyli się spędzać w niej czas, a po pierwsze spędzać czas ze sobą. Co w przypadku rozjazdów powszechnych wśród życia ich rodziców nie było rzeczą łatwą do osiągnięcia.
            Dzisiaj było inaczej, co prawie zwaliło z nóg młodszą z sióstr. Pierwszą rzeczą, która nie uszła jej uwadze był wszechobecny zapach jedzenia, które faktycznie zostało ugotowane, na praktycznie nie używanej wcześniej kuchence. Tradycją było zamawianie posiłków na wynos, ba, na blacie znajdowała się nawet książka, obita w aksamitną skórę, w której znajdowały się namiary jak i menu restauracji rozsianym po całym stanie Virginia. Drugą rzeczą był śmiech d w ó c h osób, w dodatku o godzinie trzeciej dwadzieścia siedem nad ranem, jak wskazywał cyfrowy zegarek piekarnika. Momentalnie poczuła się niemal naga w swoich kremowych, krótkich spodenkach i białym podkoszulku, które służyły jej za piżamę w te upalne, lipcowe dni.
- Mery! – wykrzyknęła Alice, opatulona szczelnie, o zgrozo, z trzydziestoma stopniami Celsjusza na zewnątrz, w swój ulubiony szlafrok uszyty na podobę czarnego kota. Dotychczas łokcie miała oparte o marmurowy blat, a włosy odgarnięte z szyi w kokieteryjnej pozie, jednakże na widok swojej zdezorientowanej zaistniałą sytuacją siostry pośpiesznie wyprostowała plecy przy okazji przywracając swoją fryzurę do pierwotnej formy – To Stefan, jest miły – dodała niezręcznie, próbując zaznaczyć nieszkodliwość jednego z braci Salvatore.
            Czarnowłosa zmierzyła podejrzliwie wzrokiem ich obu jak i całe pomieszczenie, zakładając niedawno ścięte, ciemne włosy za uszy. Przygryzła kciuk jak zawsze, kiedy nad czymś głęboko rozmyślała. Stefan Salvatore u niej w domu, w środku nocy, jedzący naleśniki polane czekoladą. To nie mogło być niebezpieczne prawda? Nic na to nie wskazywało, zwłaszcza, że zielonooki chłopak nie był ani trochę zaniepokojony, ani spłoszony. Uśmiechał się łagodnie, uprzejmie, jak gdyby takie sytuacje były na porządku dziennym. Poza całą irracjonalnością i niefortunnością tego spotkania wszystko inne zdawało się być w porządku? Po niespełna minucie, która zdawała się wiecznością, cisza w końcu została przerwana.
            - Ja i Mery poznaliśmy się już wcześniej – zwrócił uwagę rudowłosej, która automatycznie skupiła całą swoją uwagę na nim, jej wzrok wędrował z oczu, na usta i z powrotem. Mery wątpiła, że jakiekolwiek jego słowa do niej docierają, zwłaszcza, że była w głębokim stadium podziwiania jego anatomii – Na imprezie u Tylera Lockwood’a dwa tygodnie temu. – dokończył, na co Alice kiwnęła głową zamyślona, a swój wzrok przeniosła z powrotem na dziewczynę.
- Nie będę wam przeszkadzać… chyba? – bardziej zapytała niż stwierdziła brązowooka – Przyszłam tylko się napić. – wytłumaczyła po czym przeciskając się między kuchenną wyspą, a jej siostrą sięgnęła po szklankę by wypełnić ją lodowatą wodą z kranu.
            Podczas tej krótkiej wymiany zdań Mery zdążyła dojść do jednego, dość dużego wniosku. Jej siostra, pewna siebie, uosabiana z niedostępną byle komu pięknością, czasem agresywna i łatwo unosząca się gniewem, w towarzystwie blondyna stawała się inną, niemal nierozpoznawalną osobą. Mogłaby przysiąc, że kiedy on obdarzał ją uśmiechem i ciepłym spojrzeniem, ona odwracała nieśmiało wzrok, spoglądając na niego spod rzęs, a jej policzki pokrywały się szkarłatem, podobnym do odcieniu jej włosów. Takich rzeczy nie widziała u rudowłosej nigdy przedtem, ale nie zaprzeczała, że są one rzeczą pozytywną, w porównaniu z jej często pijanym i wybuchowym wydaniem.

           
Mery zeszła na dół ponownie dopiero wtedy, kiedy na niebo wzniosło się słońce, pozwalając swojemu bliźniakowi księżycowi odpocząć na kolejne kilkanaście godzin. Gdyby nie tykający nieustannie zegarek mogłaby przysiąc, że poranek jeszcze nie nastał, co było sprawką pochmurnej, deszczowej pogody, która w Mystic Falls była niczym wygrana na loterii. Ku jej uldze tym razem w kuchni nie zastała żadnych niespodzianek, a wszystko wróciło do porządku dziennego, wraz z brudnymi naczyniami w zlewie. Jednakże wraz z normalnością, za którą była tak bardzo wdzięczna i pełnym zlewem w parze szły niezrobione zakupy (kiedy Alice w końcu się nauczy?!) i ponowna niemożliwość zrobienia sobie ciemnej, mocnej, niesłodzonej kawy, która była dla młodszej z sióstr na równorzędnym szczeblu ważności co powietrze. Wygląda na to, że jej wizyty w Grillu miały stać się w niedalekiej przyszłości rutyną. Miała jedynie nadzieję, że tym razem nie spotka tam starszego z braci Salvatore.
            Niedługo potem pędziła po pustych uliczkach ich małego miasta, którego mieszkańcy byli dostatecznie mądrzy, wiedząc by nie wystawiać nawet koniuszka nosa za drzwi, chroniąc się przed mżawką i niższą o dziesięć stopni temperaturą, do której nie byli przyzwyczajeni, przynajmniej o tej porze roku. Ulice ziajały pustkami, dzieci, które zazwyczaj bawiły się na trawnikach jednorodzinnych domów już od wczesnych, porannych godzin teraz zapewnie tkwiły przed telewizorem, nie znajdując lepszego zajęcia, a pielęgnujące swoje ogródki starsze panie robiły na drutach lub oddały się swoim innym babcinym rozrywkom. Gdyby czarnowłosa mogła, zrobiła by dokładnie to samo co inni, niestety zmuszona była opuścić swój „pałac”, mimo, że żaden szlachcic nie poprosił ją o spuszczenie swojego długiego warkocza (ku ironii, zważając na to, że Mery była właścicielką włosów, które sięgały jej zaledwie do ramion). Była jednakże na tyle mądra by wcześniej przebrać się w miarę akceptowalne ubrania i zabrać ze sobą swoją ulubioną, szarą, rozpinaną bluzę z kapturem, na wypadek, gdyby zrobiło się jej zimno oraz zadbać o podstawowe czynności higieniczne, które zazwyczaj robi się rano, nie przejmując się już makijażem, byle by tylko nie powtórzyć sytuacji, kiedy to zrobiła z siebie kretynkę na oczach nieziemsko przystojnego faceta.
            Wróć. Nieziemsko przystojnego faceta? To chyba żart, Mery wcale tak nie myślała o Damonie-jestem-dupkiem-Salvatore, broń Boże. Od takich typów jak on zazwyczaj trzymała się z daleka, wiedząc, że zazwyczaj wnoszą do życia niczego nieświadomych dziewczyn jedynie ból i cierpienie. Wszystko zaczyna się niewinnie. Zaczepiają cię ni z tego, ni z owego, zabawiają rozmową, której drugie dno ma na celu sprawienie, że miękną ci nogi. Po jednej pogawędce nie możesz przestać o nich myśleć, nieustannie wyczekujesz ponownego spotkania, fantazjujesz o nim, przestudiowujesz w głowie możliwe scenariusze, rozplanowując sobie jak zachowasz się w jego towarzystwie. Jednakże gdy do niego dochodzi, sam jego widok robi z twojej ososby bezmózgą idiotkę, która bardziej przypomina zombie z The Walking Dead niż prawdziwą ciebie. Z każdą sekundą spędzoną przy nim zakochujesz się coraz bardziej, toniesz w obezwładniających uczuciach, a kiedy dopuszczasz potencjonalnego Casanovę do swojego serca, wyciska on z ciebie całe twoje siły witalne i pozostawia cię będącym prawdziwym chodzącym trupem przez dłuższy okres czasu. A będąc martwym w środku nie możesz się rozwijać, skupić na nauce, szkole, cierpią na tym twoje oceny, przez co nie masz szans na stypendium, na które pracowałaś całe życie, co idzie z rezygnacją z wymarzonych studiów i byciem bezrobotnym w przyszłości. Będąc bez pracy, jesteś nieszczęśliwa, nie masz celu w życiu, motywacji by ruszyć się z łóżka, a w ten sposób izolujesz się od rodziny, przyjaciół, a nawet od dostawcy pizzy, który dostarcza twoje jedzenie. Twoja egzystencja jest skończona i samotna. Wniosek? Nie daj się złapać w sidła łamaczom serc, to nigdy nie wyjdzie ci na dobre.
            Po jeździe pełnej przemyśleń młodsza z sióstr Whitmore nareszcie dotarła do swojego celu. Przytykając nos do szyby najpierw upewniła się, czy w budynku nie znajduje się osoba, na której nieobecności bardzo jej zależało. Ku jej uciesze w miejscowym barze nie było żywej duszy oprócz znudzonej barmanki, żującej ostentacyjnie gumę balonową, którą miała okazję poznać wcześniej oraz staruszka zajmującego miejsce w boksie na drugim końcu lokalu, pogrążonego w lekturze dzisiejszej gazety. Z zadowoleniem pchnęła drewniane drzwi, które ustąpiły pod jej naporem z lekkim oporem i wślizgnęła się do ciepłego pomieszczenia pełnego aromatu świeżo parzonej kawy wymieszanej z odorem drogich trunków, tanich alkoholi, oleju do frytkownicy i przypalonego mięsa, co dawało wcale nie aż tak złą esencję zapachową. Nie owijając w bawełnę czarnowłosa pośpiesznie zamówiła swoją ciemną kawę w kubku na wynos. Uderzając rytmicznie palcami o blat barowy w oczekiwaniu, myślami była gdzieś daleko. Miała dość dobry humor, którego nie zamierzała sobie popsuć niepotrzebnym zmartwieniom, chciała go w pełni wykorzystać.
            - Mery! – do jej uszu dobiegł głos, który automatycznie wypłukał ją z jej optymistycznego nastroju. Czy istniała nadzieja, że gdyby udawała, że niczego nie usłyszała, natrętna osoba po prostu by odeszła? – Dawno cię nie widziałam, tak samo zresztą jak i Alice. Co porabiasz tutaj tak wcześnie? Nie miałam cię za rannego ptaszka.
            Może, a nawet całkiem prawdopodobnie, dziewczyna była za bardzo uprzedzona do Eleny Gilbert, zwłaszcza, że nigdy nie wdawała się z nią w głębsze relacje niż wymienienie kilku zdań na korytarzach publicznego liceum, do którego obie uczęszczały. Mimo to nastawienie brunetki całkowicie zbiło ją z tropu, zachowywała się, jakby ich relacje były w choć najmniejszym stopniu zażyłe. Co dawało jej podstawy do udawania, że wie cokolwiek o jej osobie? W jej posturze było coś takiego, co utrudniało Mery obdarzyć nastolatkę zaufaniem, co niewykluczenie było powodem aury popularnej, wrednej dziewczyny z liceum, którą ubóstwia każdy chłopak, która kiedyś zdawała się jej drugą skórą, jak i jej dawnej znajomości ze starszą siostrą.
- Wpadłam tylko po kawę. No wiesz, trzeba jakoś żyć – odpowiedziała nieco niezręcznie Mery, co wcale nie było jej zamierzeniem, jednakże tak właśnie działało na nią przebywanie w towarzystwie osób, w których nie czuła się w stu procentach komfortowo. Podczas gdy jej rozmówczyni zastanawiała się jakby tu pociągnąć dalszą pogawędkę ona mogła się jej dokładnie przyjrzeć z bliska, czego nie robiła od dawna. Ze zdziwieniem zauważyła, że dawny figlarny błysk z jej oczu ustąpił zasnutemu mgłą spojrzeniu, a wcześniej nieco bardziej wyzywające ubrania, teraz stały się zapinanym po ostatni guzik kremowym sweterkiem w serek i sięgającymi za kostki ciemnymi spodniami. Czy istniała możliwość, że wypadek, który miał miejsce zeszłej wiosny wpłynął jakoś na jej osobowość? Może Mery się co do niej myliła, a Elena próbowała po prostu być uprzejmą? – A ty? Co sprowadza ciebie tutaj o tej godzinie?
- Z tego samego powodu co ty – jej twarz rozjaśnił uśmiech, zauważając, że ton czarnowłosej stał się bardziej przymilny i miękki, a spojrzenie mniej wrogie – Jenna zapomniała zrobić zakupów, to wszystko przez to, że ma dziś ważne spotkanie w pracy, a ja nie chcę jej zawracać głowy. Wpadłam więc tylko po kawę i zamierzam pojechać prosto na zakupy. – wytłumaczyła pokrótce.
- Rozumiem – czarnowłosa kiwnęła ze zrozumieniem głową, ale nim zdążyła dodać coś więcej na blacie pojawił się zamówiony wcześniej napój, a ślinianki automatycznie zaczęły produkować zwiększoną ilość śliny, czekając z utęsknieniem na upragniony zastrzyk kofeiny – No cóż, pora na mnie. Miłych zakupów. – rzuciła na odchodne zabierając ciepły, styropianowy kubek, mimowolnie kręcąc kluczykiem samochodowym na palcu.
            - Zaczekaj! – piękność Mystic Falls zawołała, gdy była już w połowie drogi do wyjścia – Ja i moje przyjaciółki spotykamy się dzisiaj po południu, tutaj. Może chciałabyś wpaść? Zjemy nieco dobrego, niezdrowego jedzenia, poplotkujemy, co ty na to? – przekrzywiła głowę pytająco, a gęste, proste jak drut włosy odrzuciła za ramię. Mery zamrugała parę razy niedowierzając w to co słyszy. Ona i elita Mystic Falls? Czy świat stanął na głowie?
- Um-.. – zacięła się, nie wiedząc jakiej odpowiedzi powinna udzielić, jednak błagalny wzrok Eleny Gilbert zwracał uwagę na to, że będzie jej bardzo przykro, jeżeli odrzuci ona jej propozycję – Pewnie, byłoby wspaniale. – przełknęła ślinę, czując zbliżający się atak wątpliwości i niepewności, który zapowiadał się kłuciem w brzuchu.
- Świetnie! – brunetka klasnęła w opalone dłonie, wyraźnie uradowana, a jej długie włosy zatańczyły wokół jej osoby – Już nie mogę się doczekać, do zobaczenia o piątej!


           
            Ból żołądka? Za bardzo oklepane. Nagłe objawy bardzo zakaźnej osoby, która uniemożliwia wyjście z domu przez długi okres czasu? Za bardzo nieprawdopodobne. Mery leżała na łóżku, z dłońmi splecionymi na swoim płaskim brzuchu, wpatrując się w obity ciemnymi, drewnianymi deskami sufit. Raz po raz zdmuchując niesforne kosmyki z czoła zastanawiała się, jaka wymówka mogłaby zapewnić jej immunitet w wywinięciu się ze spędzenia dzisiejszego popołudnia w towarzystwie przyjaciółek Eleny. Nie chciała wychodzić z wielu powodów, ale najbardziej zniechęcała ją pogoda, która nie poprawiła się ani trochę, deszcz nieustannie zalewał szyby strugami wody, urządzając sobie zawody z jego przyjacielem wiatrem oraz przeczucie, że tak naprawdę spotkanie z elitą Gilbert okaże się kompletną porażką, a ona będzie pełniła rolę piątego koła u wozu.
            Gdyby mogła, poradziłaby się Alice, a ta na pewno zaleciłaby jej pozostanie w domu, znając jej nastawienie do popularnych dzieciaków z ich miasteczka. Chociaż tak naprawdę Mery wiedziała, że ma to związek z tym, że Elena kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką, powierniczką najskrytszych tajemnic, jednak nie trwało to wieczność, a obydwie trzymały się od siebie z daleka. Niestety akurat dzisiaj jej siostra nie znajdowała się w żadnym z pomieszczeń ich rozległej posesji. Szukała jej w bibliotece, która była jednym z ulubionych miejsc rudowłosej, o czym wiedziała tylko ona, nigdy nie przyznałaby się do tego jakiemukolwiek z jej wielu kochanków ani znajomych. Nie dziwiła się temu, że rudowłosa tak ubóstwiała to pomieszczenie, ciemna, skrzypiąca podłoga, regały książek ciągnące się od podłogi do sufitu, wygodna kanapa i skórzane fotele oraz rzeźbione na zamówienie stoły, mogły sprawić, że zapominało się o całym świecie mając wrażenie, że żyje się nie w tej, a w innej epoce, gdzie technologia nie zawładnęła jeszcze światem. Mery nie mogła jej znaleźć również ani w jej sypialni, ani w salonie, gdzie również często bywała. Najprawdopodobniej wyszła na zewnątrz, nie wspominając jej o niczym. Zastanawiała się tylko, czy towarzyszy jej niejaki blondyn o imieniu Stefan Salvatore.
            Bez jej starszej siostry ani żadnej sensownej wymówki nie było mowy o ominięciu spotkania w Grillu. Wstając niechętnie z wygodnej pozycji którą przyjęła na swoim łóżku rozpoczęła przygotowania do popołudniowego wyjścia. Po dłuższym namyśle zdecydowała się na delikatną, koronkową koszulkę z rękawem trzy-czwarte, w czarno-białe paski wykonane z koronki i dekoltem, który delikatnie eksponował jej wydatne obojczyki oraz na proste obcisłe, czarne spodnie. Krótkie włosy przeczesała grzebieniem, postanawiając nie kusić losu i nie walczyć zbytnio z upartymi lokami, a na twarz nałożyła delikatny makijaż, który wydobywał głębię jej oczu.
            Droga do lokalu zajęła jej krócej niż się spodziewała. Otulając się skórzaną brązową kurtką z kremowym kożuszkiem, wkroczyła do baru, rozglądając się niepewnie, a jej żołądek zacisnął się w supeł. Może to tylko jakiegoś rodzaju żart? Może Elena postanowiła z niej zakpić i mogła iść do domu? Niestety w jednym z boksów siedzieli już wszyscy, a na ich stoliku czekały napoje, które wyglądały, jak mrożona herbata, w której pobrzękiwały kostki lodu. Elena, która radośnie jej pomachała uśmiechała się promiennie, Caroline, właścicielka perfekcyjnych blond loków, która jak zwykle powalała swoją urodą oraz Bonnie, ta najcichsza z towarzystwa. Z ulgą zauważyła, że męska część ich grupy nie postanowiła się dzisiaj pojawić, jednakże nie wiedziała co bardziej ją przeraża, trzy pary oczu, które wpatrują się w nią z wyczekiwaniem, czy może świadomość, że mogą ją uznać za najgorszą nudziarę na świecie? Mimo wszystko Mery nie była zbytnio ciekawą osobą, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Większość ludzi, którzy jej nie znali uważali ją za zadurzoną w sobie snobkę, która zadziera nosa, udając, że pozjadała wszystkie rozumy świata, kiedy tak naprawdę była cicha, bo nie potrafiła prowadzić nic nieznaczących rozmów, mądra i pochłonięta nauką, bo zależało jej na dostaniu się na dobrą uczelnię.
            - Mery, cieszymy się, że przyszłaś! – powitała ją dość ciasnym uściskiem długowłosa Elena, której kwiatowe perfumy lekko ją przydusiły – Niezbyt wiele cię ominęło, chyba, że rozmowy o tyłku Tylera, od którego Caroline nie może oderwać wzroku, się liczą. – posłała znaczące spojrzenie blondynce, która tylko wywróciła oczami, dając znać, że jej przyjaciółka wszystko wyolbrzymia.
- Tylko rozmowy o tyłku Tylera? Chyba a ż rozmowy o tyłku Tylera. – rzuciła Mery i zajęła miejsce obok drobnej Bonnie, kładąc dłonie płasko na stole, nie wiedząc zbytnio jakimi innymi słowami zareagować na informację, którą otrzymała od Gilbert. Przy ich stoliku zaległa cisza, a każda z dziewczyn spojrzała zdziwiona na czarnowłosą, która przez chwilę pomyślała, że popełniła kolejną gafę socjalną, ku jej zaskoczeniu, po chwili wszystkie zaczęły chichotać jak opętane.
- Wiesz co, Whitmore? Zaczynam cię lubić. – oświadczyła oficjalnie Caroline Forbes i stuknęła się swoją szklanką ze szklanką należącą do Mery.
            Reszta czasu płynęła niesamowicie szybko, podczas popijania kolejnych szklanek mrożonej herbaty dowiedziała się paru nowych plotek, a mianowicie tego, że blond włosa rzeczywiście miała słabość do Lockwooda, Elena na dobre skończyła ze Stefanem (to oni w ogóle byli razem? Mery rzeczywiście była odcięta od wszelkich wiadomości), a ojciec Bonnie po raz kolejny wyjechał na jedną z dłuższych podróży związanych z pracą, co mogła zrozumieć, wiedząc jak to jest żyć w pustym domu. Podczas ich spotkania telefon Mery nieustannie dzwonił, a ona nie chcąc być nieuprzejmą kilka razy zignorowała połączenia przychodzące od jej siostry Alice, a następnie po prostu wyłączyła telefon.
            - Mery, mam jedno, małe pytanko – zaczęła Caroline, na co jej przyjaciółki zareagowały niepewną miną i nagle zaczęły unikać wzroku czarnowłosej, która wyraźnie zauważyła, że to wszystko, cały ten cyrk był spowodowany tylko po to, by mogły ją o coś wypytać, wykorzystać do własnych celów. – Czy kiedyś, być może przez przypadek, zauważyłaś, w tej swojej wielkiej willi, obecność starego, takiego trochę vintage, naszyjnika z czerwonym kamieniem w środku? Jest naprawdę brzydki, ale mama Tylera powiedziała, że należy do dziedzictwa naszego miasta, a skoro zbliża się Dzień Założycieli…
- Nie. – odpowiedziała krótko Mery, jej zmysły wyostrzyły się, wiedziała, że musi być ostrożna w odpowiedzi na jakiekolwiek pytania zadane przez tą trójkę. – Niestety nie mam bladego pojęcia o czym mówisz.
            To wszystko, „przypadkowe” spotkanie z Eleną tego poranka, zaproszenie ją tutaj było z góry ustawione. Nie wiedziała czy bardziej boli ją bycie wykorzystaną, czy to, że dała się tak po prostu nabrać.
- Jesteś pewna? – dopytała się cichym głosem Bonnie – Może po prostu o nim zapomniałaś, sprób-.. – zamierzała kontynuować swoją wypowiedź, ale przerwało jej pojawienie się podłużnego cienia, który zatańczył na ich stoliku. Jego właścicielem był nie nikt inny, jak sam Damon-jestem-dupkiem-Salvatore.
            - Co my tu mamy, spotkanie gangu Scooby-Doo, czy może sabatu czarownic? – zapytał, a na jego ustach zatańczył nieco figlarny, nieco kpiący uśmieszek. Mery zacisnęła ręce na blacie, każdą komórką ciała powstrzymując się od patrzenia na bruneta. Nie zamierzała mu dać tej satysfakcji, postanowiła udawać, że wcale go nie zauważyła.
- Damon, chcesz od nas czegoś konkretnego? – naburmuszyła się Elena, zakładając ręce na piersi.
Niewiele myśląc podniosła się ze swojego miejsca, zarzucając kurtkę z powrotem na ramiona, a zdziwione koleżanki powiodły za nią wzrokiem. Mery za to zaskoczyło bliskie spotkanie z klatką piersiową Damona i błękitnych tęczówek, których był właścicielem, świdrujących ją na wskroś.
- Opuszczasz mnie tak szybko, Angry-Dimples? – zapytał rozbawiony jej reakcją, rozszerzonymi tęczówkami i wstrzymanym oddechem. Jej nowe przezwisko bardzo do niej pasowało, to inna sprawa, że czarnowłosa nie podzielała jego zdania.
- Wybaczcie dziewczyny, naprawdę świetnie się bawiłam – rzuciła pół ironicznie, odsuwając się od bruneta – Ale niestety moja siostra do mnie wydzwania, chyba stało się coś poważnego i powinnam pojechać do domu. Do zobaczenia. – dodała na odchodne, i nie dając im szansy na odpowiedź czym prędzej opuściła Mystic Grill.
            Na dworze powitało ją chłodne, wilgotne powietrze oraz dwadzieścia osiem nieodebranych połączeń od Alice, które zobaczyła po włączeniu telefonu. Zaniepokojona wsiadła do auta usiłując się otrząsnąć z pozostałości szoku, którego doznała spotykając Damona. Nie zamierzała ulec temu, jak wyglądał, sarkastycznym żartom, ani temu, w jaki sposób ją nazwał. Nigdy w życiu nie przyznałaby się przed sobą, że tak naprawdę na sam jego widok zaschnęło jej w gardle, a kolana zmiękły, niemal niezdolne do utrzymania jej ciężaru.

           
- Mama, tata. – powiedziała cicho Mery, zrzucając buty, które niosła w ręce na wypolerowane, białe kafelki. Obecność rodziców była ostatnią rzeczą, której by się spodziewała. Jednak byli tutaj. Stali w salonie, jej matka z rudymi włosami upiętymi w ciasnego koka przechadzała się boso po dywanie, z jej sylwetką oświetloną jedynie przez rozpalony kominek, szpilki leżały porzucone niedaleko, ojciec, ubrany w swój zwyczajowy garnitur, pił coś, co wyglądało na jeden z droższych alkoholi, zamyślony i pochylony nad szklanką, czarnowłosa mogła przyjrzeć się jego szlachetnemu profilowi. Alice zajmowała jeden ze skórzanych foteli, z pustym wyrazem na twarzy, którego nie widziała od kiedy jej ukochany pies Max został uśpiony. Na jej policzkach zauważyła też ślady łez i pozostałości makijażu na jej buzi, włosy były w istnym nieładzie. Po zachowaniu wszystkich obecnych łatwo wywnioskowała, że stało się coś poważnego.
            Spodziewała się tego, że rudowłosa nakrzyczy na nią za nieodbieranie telefonu, jednak nic takiego nie nastąpiło, zdawała się w ogóle nie zauważać obecności swojej siostry.
- Co się stało? – zapytała drżącym i zachrypniętym głosem Mery, oczekując łamiących serce wieści. – Wróciliście?
- Nie na długo – głos zabrał Richard Whitmore – Przyjechaliśmy tylko, żeby przekazać wam pewną wiadomość, Marie Rose, usiądź proszę. – westchnął, wypowiadając jej pełne imię, jak to miał w zwyczaju. Młodsza z córek spełniła jego polecenie wpatrując się z wyczekiwaniem w swoich opiekunów. – Anabelle, czy to ty chciałabyś zabrać głos w tej sprawie? – zapytał uprzejmie, jednak matka tylko machnęła ręką, przekazując pałeczkę swojemu małżonkowi.
Mery niepewnie spojrzała na jej siostrę, która wciąż tępo wpatrywała się w swoje dłonie, jedynym znakiem, który potwierdzał, że jest ona osobą żywą, był wydobywający się co jakiś czas drżący, stłumiony przez zaciśnięte usta szloch.

- Biologiczni rodzice twojej siostry wprowadzili się do Mystic Falls i chcą ją nam odebrać. 

Brak komentarzy: