Księga Pierwsza
Rozdział trzeci
Zerwała się do pionu łapczywie
pobierając tlen, płuca ją paliły, wzrok miała rozbiegany, a palce kurczowo
zaciśnięte na pościeli. Każda komórka ciała rozpaczliwie domagała się tlenu. Firanka
powiewała delikatnie na chłodnym, nocnym powietrzu, które wpływało do
pomieszczenia. Koszmar, który skończył
się tuż przed chwilą, przypominał kalejdoskop wspomnień, teraźniejszości i
przyszłych wydarzeń. Wymieszane i przerywane sceny wywoływały zawroty głowy, a
i przy tym przyprawiały ją o mdłości.
Zerknęła na swoją rozpaloną i lśniącą
od potu skórę mlecznego odcieniu, która momentalnie pokryła się gęsią skórą w
zetknięciu z chłodnym wiatrem. Dostawał się on przez uchylone okno, wprawiając
zdjęcia przytwierdzone do ściany w ruch, zapowiadając nadchodzącą burzę. Przyciskając
pięści do oczu, odgoniła z nich resztki snu, po czym spuściła bose stopy na
starą, wyłożoną deskami podłogę, która jęknęła lekko pod jej ciężarem.
Usiłując skupić się na dotarciu do
kuchni po omacku, znajdującej się piętro niżej, próbowała stłumić wyryte już
trwale w jej umyśle fragmenty snu, które zdawały się być żywcem wyjęte z
hollywoodzkiego horroru. Uważaj na piąty
od góry stopień, on zawsze skrzypi, a nie chcesz niepotrzebnie obudzić Alice –
poinstruowała się po czym zeszła ostrożnie ze schodów, na ulubiony dywanik jej
matki, kierując się w stronę nowocześnie urządzonego pomieszczenia.
Meble w kolorze grafitowej czerni z
przebłyskami metalu, nie przywodziły na myśl rodzinnego ciepła, a raczej
sterylne laboratorium, w którym rozcinasz zamrożoną żabę na biologii, żeby
dzieciak ze szkoły, za którym nie przepadasz mógł rozsmarować ci jej
wnętrzności na włosach. Gdyby nie brudne naczynia w zlewie, które zazwyczaj
zostawiała po sobie Alice, można by pomyśleć, że cały ich dom jest wystawiony
na ekspozycję, a od rana powinni się tam kręcić agenci nieruchomości. Może i
wydawałaby się bardziej przyjaznym miejscem, gdyby członkowie rodziny Whitmore
nauczyli się spędzać w niej czas, a po pierwsze spędzać czas ze sobą. Co w
przypadku rozjazdów powszechnych wśród życia ich rodziców nie było rzeczą łatwą
do osiągnięcia.
Dzisiaj było inaczej, co prawie
zwaliło z nóg młodszą z sióstr. Pierwszą rzeczą, która nie uszła jej uwadze był
wszechobecny zapach jedzenia, które faktycznie zostało ugotowane, na
praktycznie nie używanej wcześniej kuchence. Tradycją było zamawianie posiłków
na wynos, ba, na blacie znajdowała się nawet książka, obita w aksamitną skórę,
w której znajdowały się namiary jak i menu restauracji rozsianym po całym
stanie Virginia. Drugą rzeczą był śmiech d w ó c h osób, w dodatku o godzinie
trzeciej dwadzieścia siedem nad ranem, jak wskazywał cyfrowy zegarek
piekarnika. Momentalnie poczuła się niemal naga w swoich kremowych, krótkich
spodenkach i białym podkoszulku, które służyły jej za piżamę w te upalne,
lipcowe dni.
-
Mery! – wykrzyknęła Alice, opatulona szczelnie, o zgrozo, z trzydziestoma
stopniami Celsjusza na zewnątrz, w swój ulubiony szlafrok uszyty na podobę
czarnego kota. Dotychczas łokcie miała oparte o marmurowy blat, a włosy
odgarnięte z szyi w kokieteryjnej pozie, jednakże na widok swojej zdezorientowanej
zaistniałą sytuacją siostry pośpiesznie wyprostowała plecy przy okazji
przywracając swoją fryzurę do pierwotnej formy – To Stefan, jest miły – dodała
niezręcznie, próbując zaznaczyć nieszkodliwość jednego z braci Salvatore.
Czarnowłosa zmierzyła podejrzliwie
wzrokiem ich obu jak i całe pomieszczenie, zakładając niedawno ścięte, ciemne
włosy za uszy. Przygryzła kciuk jak zawsze, kiedy nad czymś głęboko rozmyślała.
Stefan Salvatore u niej w domu, w środku nocy, jedzący naleśniki polane
czekoladą. To nie mogło być niebezpieczne prawda? Nic na to nie wskazywało,
zwłaszcza, że zielonooki chłopak nie był ani trochę zaniepokojony, ani
spłoszony. Uśmiechał się łagodnie, uprzejmie, jak gdyby takie sytuacje były na
porządku dziennym. Poza całą irracjonalnością i niefortunnością tego spotkania
wszystko inne zdawało się być w porządku? Po niespełna minucie, która zdawała
się wiecznością, cisza w końcu została przerwana.
- Ja i Mery poznaliśmy się już
wcześniej – zwrócił uwagę rudowłosej, która automatycznie skupiła całą swoją
uwagę na nim, jej wzrok wędrował z oczu, na usta i z powrotem. Mery wątpiła, że
jakiekolwiek jego słowa do niej docierają, zwłaszcza, że była w głębokim
stadium podziwiania jego anatomii – Na imprezie u Tylera Lockwood’a dwa
tygodnie temu. – dokończył, na co Alice kiwnęła głową zamyślona, a swój wzrok
przeniosła z powrotem na dziewczynę.
-
Nie będę wam przeszkadzać… chyba? – bardziej zapytała niż stwierdziła
brązowooka – Przyszłam tylko się napić. – wytłumaczyła po czym przeciskając się
między kuchenną wyspą, a jej siostrą sięgnęła po szklankę by wypełnić ją
lodowatą wodą z kranu.
Podczas tej krótkiej wymiany zdań
Mery zdążyła dojść do jednego, dość dużego wniosku. Jej siostra, pewna siebie,
uosabiana z niedostępną byle komu pięknością, czasem agresywna i łatwo unosząca
się gniewem, w towarzystwie blondyna stawała się inną, niemal nierozpoznawalną
osobą. Mogłaby przysiąc, że kiedy on obdarzał ją uśmiechem i ciepłym
spojrzeniem, ona odwracała nieśmiało wzrok, spoglądając na niego spod rzęs, a
jej policzki pokrywały się szkarłatem, podobnym do odcieniu jej włosów. Takich
rzeczy nie widziała u rudowłosej nigdy przedtem, ale nie zaprzeczała, że są one
rzeczą pozytywną, w porównaniu z jej często pijanym i wybuchowym wydaniem.
Mery zeszła na dół ponownie dopiero wtedy,
kiedy na niebo wzniosło się słońce, pozwalając swojemu bliźniakowi księżycowi
odpocząć na kolejne kilkanaście godzin. Gdyby nie tykający nieustannie zegarek
mogłaby przysiąc, że poranek jeszcze nie nastał, co było sprawką pochmurnej,
deszczowej pogody, która w Mystic Falls była niczym wygrana na loterii. Ku jej
uldze tym razem w kuchni nie zastała żadnych niespodzianek, a wszystko wróciło
do porządku dziennego, wraz z brudnymi naczyniami w zlewie. Jednakże wraz z
normalnością, za którą była tak bardzo wdzięczna i pełnym zlewem w parze szły
niezrobione zakupy (kiedy Alice w końcu się nauczy?!) i ponowna niemożliwość
zrobienia sobie ciemnej, mocnej, niesłodzonej kawy, która była dla młodszej z
sióstr na równorzędnym szczeblu ważności co powietrze. Wygląda na to, że jej
wizyty w Grillu miały stać się w
niedalekiej przyszłości rutyną. Miała jedynie nadzieję, że tym razem nie spotka
tam starszego z braci Salvatore.
Niedługo potem pędziła po pustych
uliczkach ich małego miasta, którego mieszkańcy byli dostatecznie mądrzy, wiedząc
by nie wystawiać nawet koniuszka nosa za drzwi, chroniąc się przed mżawką i
niższą o dziesięć stopni temperaturą, do której nie byli przyzwyczajeni,
przynajmniej o tej porze roku. Ulice ziajały pustkami, dzieci, które zazwyczaj
bawiły się na trawnikach jednorodzinnych domów już od wczesnych, porannych
godzin teraz zapewnie tkwiły przed telewizorem, nie znajdując lepszego zajęcia,
a pielęgnujące swoje ogródki starsze panie robiły na drutach lub oddały się
swoim innym babcinym rozrywkom. Gdyby czarnowłosa mogła, zrobiła by dokładnie
to samo co inni, niestety zmuszona była opuścić swój „pałac”, mimo, że żaden szlachcic
nie poprosił ją o spuszczenie swojego długiego warkocza (ku ironii, zważając na
to, że Mery była właścicielką włosów, które sięgały jej zaledwie do ramion).
Była jednakże na tyle mądra by wcześniej przebrać się w miarę akceptowalne
ubrania i zabrać ze sobą swoją ulubioną, szarą, rozpinaną bluzę z kapturem, na
wypadek, gdyby zrobiło się jej zimno oraz zadbać o podstawowe czynności
higieniczne, które zazwyczaj robi się rano, nie przejmując się już makijażem,
byle by tylko nie powtórzyć sytuacji, kiedy to zrobiła z siebie kretynkę na
oczach nieziemsko przystojnego faceta.
Wróć. Nieziemsko przystojnego
faceta? To chyba żart, Mery wcale tak nie myślała o Damonie-jestem-dupkiem-Salvatore,
broń Boże. Od takich typów jak on zazwyczaj trzymała się z daleka, wiedząc, że
zazwyczaj wnoszą do życia niczego nieświadomych dziewczyn jedynie ból i
cierpienie. Wszystko zaczyna się niewinnie. Zaczepiają cię ni z tego, ni z
owego, zabawiają rozmową, której drugie dno ma na celu sprawienie, że miękną ci
nogi. Po jednej pogawędce nie możesz przestać o nich myśleć, nieustannie
wyczekujesz ponownego spotkania, fantazjujesz o nim, przestudiowujesz w głowie
możliwe scenariusze, rozplanowując sobie jak zachowasz się w jego towarzystwie.
Jednakże gdy do niego dochodzi, sam jego widok robi z twojej ososby bezmózgą
idiotkę, która bardziej przypomina zombie z The
Walking Dead niż prawdziwą ciebie. Z każdą sekundą spędzoną przy nim
zakochujesz się coraz bardziej, toniesz w obezwładniających uczuciach, a kiedy
dopuszczasz potencjonalnego Casanovę do swojego serca, wyciska on z ciebie całe
twoje siły witalne i pozostawia cię będącym prawdziwym chodzącym trupem przez
dłuższy okres czasu. A będąc martwym w środku nie możesz się rozwijać, skupić
na nauce, szkole, cierpią na tym twoje oceny, przez co nie masz szans na
stypendium, na które pracowałaś całe życie, co idzie z rezygnacją z wymarzonych
studiów i byciem bezrobotnym w przyszłości. Będąc bez pracy, jesteś
nieszczęśliwa, nie masz celu w życiu, motywacji by ruszyć się z łóżka, a w ten
sposób izolujesz się od rodziny, przyjaciół, a nawet od dostawcy pizzy, który
dostarcza twoje jedzenie. Twoja egzystencja jest skończona i samotna. Wniosek?
Nie daj się złapać w sidła łamaczom serc, to nigdy nie wyjdzie ci na dobre.
Po jeździe pełnej przemyśleń młodsza
z sióstr Whitmore nareszcie dotarła do swojego celu. Przytykając nos do szyby
najpierw upewniła się, czy w budynku nie znajduje się osoba, na której
nieobecności bardzo jej zależało. Ku jej uciesze w miejscowym barze nie było
żywej duszy oprócz znudzonej barmanki, żującej ostentacyjnie gumę balonową, którą
miała okazję poznać wcześniej oraz staruszka zajmującego miejsce w boksie na
drugim końcu lokalu, pogrążonego w lekturze dzisiejszej gazety. Z zadowoleniem
pchnęła drewniane drzwi, które ustąpiły pod jej naporem z lekkim oporem i
wślizgnęła się do ciepłego pomieszczenia pełnego aromatu świeżo parzonej kawy
wymieszanej z odorem drogich trunków, tanich alkoholi, oleju do frytkownicy i
przypalonego mięsa, co dawało wcale nie aż tak złą esencję zapachową. Nie
owijając w bawełnę czarnowłosa pośpiesznie zamówiła swoją ciemną kawę w kubku
na wynos. Uderzając rytmicznie palcami o blat barowy w oczekiwaniu, myślami
była gdzieś daleko. Miała dość dobry humor, którego nie zamierzała sobie popsuć
niepotrzebnym zmartwieniom, chciała go w pełni wykorzystać.
- Mery! – do jej uszu dobiegł głos,
który automatycznie wypłukał ją z jej optymistycznego nastroju. Czy istniała
nadzieja, że gdyby udawała, że niczego nie usłyszała, natrętna osoba po prostu
by odeszła? – Dawno cię nie widziałam, tak samo zresztą jak i Alice. Co
porabiasz tutaj tak wcześnie? Nie miałam cię za rannego ptaszka.
Może, a nawet całkiem
prawdopodobnie, dziewczyna była za bardzo uprzedzona do Eleny Gilbert,
zwłaszcza, że nigdy nie wdawała się z nią w głębsze relacje niż wymienienie
kilku zdań na korytarzach publicznego liceum, do którego obie uczęszczały. Mimo
to nastawienie brunetki całkowicie zbiło ją z tropu, zachowywała się, jakby ich
relacje były w choć najmniejszym stopniu zażyłe. Co dawało jej podstawy do
udawania, że wie cokolwiek o jej osobie? W jej posturze było coś takiego, co
utrudniało Mery obdarzyć nastolatkę zaufaniem, co niewykluczenie było powodem
aury popularnej, wrednej dziewczyny z liceum, którą ubóstwia każdy chłopak,
która kiedyś zdawała się jej drugą skórą, jak i jej dawnej znajomości ze
starszą siostrą.
- Wpadłam tylko po kawę. No wiesz, trzeba
jakoś żyć – odpowiedziała nieco niezręcznie Mery, co wcale nie było jej
zamierzeniem, jednakże tak właśnie działało na nią przebywanie w towarzystwie
osób, w których nie czuła się w stu procentach komfortowo. Podczas gdy jej
rozmówczyni zastanawiała się jakby tu pociągnąć dalszą pogawędkę ona mogła się
jej dokładnie przyjrzeć z bliska, czego nie robiła od dawna. Ze zdziwieniem zauważyła,
że dawny figlarny błysk z jej oczu ustąpił zasnutemu mgłą spojrzeniu, a
wcześniej nieco bardziej wyzywające ubrania, teraz stały się zapinanym po
ostatni guzik kremowym sweterkiem w serek i sięgającymi za kostki ciemnymi spodniami.
Czy istniała możliwość, że wypadek, który miał miejsce zeszłej wiosny wpłynął
jakoś na jej osobowość? Może Mery się co do niej myliła, a Elena próbowała po
prostu być uprzejmą? – A ty? Co sprowadza ciebie tutaj o tej godzinie?
-
Z tego samego powodu co ty – jej twarz rozjaśnił uśmiech, zauważając, że ton
czarnowłosej stał się bardziej przymilny i miękki, a spojrzenie mniej wrogie –
Jenna zapomniała zrobić zakupów, to wszystko przez to, że ma dziś ważne
spotkanie w pracy, a ja nie chcę jej zawracać głowy. Wpadłam więc tylko po kawę
i zamierzam pojechać prosto na zakupy. – wytłumaczyła pokrótce.
-
Rozumiem – czarnowłosa kiwnęła ze zrozumieniem głową, ale nim zdążyła dodać coś
więcej na blacie pojawił się zamówiony wcześniej napój, a ślinianki
automatycznie zaczęły produkować zwiększoną ilość śliny, czekając z
utęsknieniem na upragniony zastrzyk kofeiny – No cóż, pora na mnie. Miłych
zakupów. – rzuciła na odchodne zabierając ciepły, styropianowy kubek, mimowolnie
kręcąc kluczykiem samochodowym na palcu.
- Zaczekaj! – piękność Mystic Falls
zawołała, gdy była już w połowie drogi do wyjścia – Ja i moje przyjaciółki
spotykamy się dzisiaj po południu, tutaj. Może chciałabyś wpaść? Zjemy nieco
dobrego, niezdrowego jedzenia, poplotkujemy, co ty na to? – przekrzywiła głowę
pytająco, a gęste, proste jak drut włosy odrzuciła za ramię. Mery zamrugała
parę razy niedowierzając w to co słyszy. Ona i elita Mystic Falls? Czy świat
stanął na głowie?
-
Um-.. – zacięła się, nie wiedząc jakiej odpowiedzi powinna udzielić, jednak
błagalny wzrok Eleny Gilbert zwracał uwagę na to, że będzie jej bardzo przykro,
jeżeli odrzuci ona jej propozycję – Pewnie, byłoby wspaniale. – przełknęła ślinę,
czując zbliżający się atak wątpliwości i niepewności, który zapowiadał się
kłuciem w brzuchu.
-
Świetnie! – brunetka klasnęła w opalone dłonie, wyraźnie uradowana, a jej
długie włosy zatańczyły wokół jej osoby – Już nie mogę się doczekać, do zobaczenia
o piątej!
Ból żołądka? Za bardzo oklepane. Nagłe
objawy bardzo zakaźnej osoby, która uniemożliwia wyjście z domu przez długi
okres czasu? Za bardzo nieprawdopodobne. Mery leżała na łóżku, z dłońmi
splecionymi na swoim płaskim brzuchu, wpatrując się w obity ciemnymi,
drewnianymi deskami sufit. Raz po raz zdmuchując niesforne kosmyki z czoła
zastanawiała się, jaka wymówka mogłaby zapewnić jej immunitet w wywinięciu się
ze spędzenia dzisiejszego popołudnia w towarzystwie przyjaciółek Eleny. Nie
chciała wychodzić z wielu powodów, ale najbardziej zniechęcała ją pogoda, która
nie poprawiła się ani trochę, deszcz nieustannie zalewał szyby strugami wody,
urządzając sobie zawody z jego przyjacielem wiatrem oraz przeczucie, że tak
naprawdę spotkanie z elitą Gilbert okaże się kompletną porażką, a ona będzie
pełniła rolę piątego koła u wozu.
Gdyby mogła, poradziłaby się Alice,
a ta na pewno zaleciłaby jej pozostanie w domu, znając jej nastawienie do popularnych
dzieciaków z ich miasteczka. Chociaż tak naprawdę Mery wiedziała, że ma to
związek z tym, że Elena kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką, powierniczką
najskrytszych tajemnic, jednak nie trwało to wieczność, a obydwie trzymały się
od siebie z daleka. Niestety akurat dzisiaj jej siostra nie znajdowała się w
żadnym z pomieszczeń ich rozległej posesji. Szukała jej w bibliotece, która
była jednym z ulubionych miejsc rudowłosej, o czym wiedziała tylko ona, nigdy
nie przyznałaby się do tego jakiemukolwiek z jej wielu kochanków ani znajomych.
Nie dziwiła się temu, że rudowłosa tak ubóstwiała to pomieszczenie, ciemna,
skrzypiąca podłoga, regały książek ciągnące się od podłogi do sufitu, wygodna
kanapa i skórzane fotele oraz rzeźbione na zamówienie stoły, mogły sprawić, że zapominało
się o całym świecie mając wrażenie, że żyje się nie w tej, a w innej epoce,
gdzie technologia nie zawładnęła jeszcze światem. Mery nie mogła jej znaleźć
również ani w jej sypialni, ani w salonie, gdzie również często bywała.
Najprawdopodobniej wyszła na zewnątrz, nie wspominając jej o niczym.
Zastanawiała się tylko, czy towarzyszy jej niejaki blondyn o imieniu Stefan
Salvatore.
Bez jej starszej siostry ani żadnej
sensownej wymówki nie było mowy o ominięciu spotkania w Grillu. Wstając niechętnie z wygodnej pozycji którą przyjęła na
swoim łóżku rozpoczęła przygotowania do popołudniowego wyjścia. Po dłuższym
namyśle zdecydowała się na delikatną, koronkową koszulkę z rękawem
trzy-czwarte, w czarno-białe paski wykonane z koronki i dekoltem, który
delikatnie eksponował jej wydatne obojczyki oraz na proste obcisłe, czarne
spodnie. Krótkie włosy przeczesała grzebieniem, postanawiając nie kusić losu i
nie walczyć zbytnio z upartymi lokami, a na twarz nałożyła delikatny makijaż,
który wydobywał głębię jej oczu.
Droga do lokalu zajęła jej krócej
niż się spodziewała. Otulając się skórzaną brązową kurtką z kremowym
kożuszkiem, wkroczyła do baru, rozglądając się niepewnie, a jej żołądek
zacisnął się w supeł. Może to tylko jakiegoś rodzaju żart? Może Elena
postanowiła z niej zakpić i mogła iść do domu? Niestety w jednym z boksów
siedzieli już wszyscy, a na ich stoliku czekały napoje, które wyglądały, jak
mrożona herbata, w której pobrzękiwały kostki lodu. Elena, która radośnie jej
pomachała uśmiechała się promiennie, Caroline, właścicielka perfekcyjnych blond
loków, która jak zwykle powalała swoją urodą oraz Bonnie, ta najcichsza z
towarzystwa. Z ulgą zauważyła, że męska część ich grupy nie postanowiła się
dzisiaj pojawić, jednakże nie wiedziała co bardziej ją przeraża, trzy pary
oczu, które wpatrują się w nią z wyczekiwaniem, czy może świadomość, że mogą ją
uznać za najgorszą nudziarę na świecie? Mimo wszystko Mery nie była zbytnio
ciekawą osobą, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Większość ludzi, którzy jej
nie znali uważali ją za zadurzoną w sobie snobkę, która zadziera nosa, udając,
że pozjadała wszystkie rozumy świata, kiedy tak naprawdę była cicha, bo nie
potrafiła prowadzić nic nieznaczących rozmów, mądra i pochłonięta nauką, bo
zależało jej na dostaniu się na dobrą uczelnię.
- Mery, cieszymy się, że przyszłaś! –
powitała ją dość ciasnym uściskiem długowłosa Elena, której kwiatowe perfumy
lekko ją przydusiły – Niezbyt wiele cię ominęło, chyba, że rozmowy o tyłku
Tylera, od którego Caroline nie może oderwać wzroku, się liczą. – posłała znaczące
spojrzenie blondynce, która tylko wywróciła oczami, dając znać, że jej
przyjaciółka wszystko wyolbrzymia.
-
Tylko rozmowy o tyłku Tylera? Chyba a ż rozmowy o tyłku Tylera. – rzuciła Mery
i zajęła miejsce obok drobnej Bonnie, kładąc dłonie płasko na stole, nie
wiedząc zbytnio jakimi innymi słowami zareagować na informację, którą otrzymała
od Gilbert. Przy ich stoliku zaległa cisza, a każda z dziewczyn spojrzała
zdziwiona na czarnowłosą, która przez chwilę pomyślała, że popełniła kolejną
gafę socjalną, ku jej zaskoczeniu, po chwili wszystkie zaczęły chichotać jak
opętane.
-
Wiesz co, Whitmore? Zaczynam cię lubić. – oświadczyła oficjalnie Caroline
Forbes i stuknęła się swoją szklanką ze szklanką należącą do Mery.
Reszta czasu płynęła niesamowicie
szybko, podczas popijania kolejnych szklanek mrożonej herbaty dowiedziała się
paru nowych plotek, a mianowicie tego, że blond włosa rzeczywiście miała
słabość do Lockwooda, Elena na dobre skończyła ze Stefanem (to oni w ogóle byli
razem? Mery rzeczywiście była odcięta od wszelkich wiadomości), a ojciec Bonnie
po raz kolejny wyjechał na jedną z dłuższych podróży związanych z pracą, co mogła
zrozumieć, wiedząc jak to jest żyć w pustym domu. Podczas ich spotkania telefon
Mery nieustannie dzwonił, a ona nie chcąc być nieuprzejmą kilka razy
zignorowała połączenia przychodzące od jej siostry Alice, a następnie po prostu
wyłączyła telefon.
- Mery, mam jedno, małe pytanko –
zaczęła Caroline, na co jej przyjaciółki zareagowały niepewną miną i nagle
zaczęły unikać wzroku czarnowłosej, która wyraźnie zauważyła, że to wszystko,
cały ten cyrk był spowodowany tylko po to, by mogły ją o coś wypytać,
wykorzystać do własnych celów. – Czy kiedyś, być może przez przypadek,
zauważyłaś, w tej swojej wielkiej willi, obecność starego, takiego trochę
vintage, naszyjnika z czerwonym kamieniem w środku? Jest naprawdę brzydki, ale
mama Tylera powiedziała, że należy do dziedzictwa naszego miasta, a skoro
zbliża się Dzień Założycieli…
-
Nie. – odpowiedziała krótko Mery, jej zmysły wyostrzyły się, wiedziała, że musi
być ostrożna w odpowiedzi na jakiekolwiek pytania zadane przez tą trójkę. – Niestety
nie mam bladego pojęcia o czym mówisz.
To wszystko, „przypadkowe” spotkanie
z Eleną tego poranka, zaproszenie ją tutaj było z góry ustawione. Nie wiedziała
czy bardziej boli ją bycie wykorzystaną, czy to, że dała się tak po prostu
nabrać.
-
Jesteś pewna? – dopytała się cichym głosem Bonnie – Może po prostu o nim
zapomniałaś, sprób-.. – zamierzała kontynuować swoją wypowiedź, ale przerwało
jej pojawienie się podłużnego cienia, który zatańczył na ich stoliku. Jego
właścicielem był nie nikt inny, jak sam Damon-jestem-dupkiem-Salvatore.
- Co my tu mamy, spotkanie gangu
Scooby-Doo, czy może sabatu czarownic? – zapytał, a na jego ustach zatańczył
nieco figlarny, nieco kpiący uśmieszek. Mery zacisnęła ręce na blacie, każdą
komórką ciała powstrzymując się od patrzenia na bruneta. Nie zamierzała mu dać
tej satysfakcji, postanowiła udawać, że wcale go nie zauważyła.
-
Damon, chcesz od nas czegoś konkretnego? – naburmuszyła się Elena, zakładając
ręce na piersi.
Niewiele
myśląc podniosła się ze swojego miejsca, zarzucając kurtkę z powrotem na
ramiona, a zdziwione koleżanki powiodły za nią wzrokiem. Mery za to zaskoczyło
bliskie spotkanie z klatką piersiową Damona i błękitnych tęczówek, których był właścicielem,
świdrujących ją na wskroś.
-
Opuszczasz mnie tak szybko, Angry-Dimples?
– zapytał rozbawiony jej reakcją, rozszerzonymi tęczówkami i wstrzymanym
oddechem. Jej nowe przezwisko bardzo do niej pasowało, to inna sprawa, że
czarnowłosa nie podzielała jego zdania.
-
Wybaczcie dziewczyny, naprawdę świetnie się bawiłam – rzuciła pół ironicznie,
odsuwając się od bruneta – Ale niestety moja siostra do mnie wydzwania, chyba
stało się coś poważnego i powinnam pojechać do domu. Do zobaczenia. – dodała na
odchodne, i nie dając im szansy na odpowiedź czym prędzej opuściła Mystic Grill.
Na dworze powitało ją chłodne,
wilgotne powietrze oraz dwadzieścia osiem nieodebranych połączeń od Alice,
które zobaczyła po włączeniu telefonu. Zaniepokojona wsiadła do auta usiłując
się otrząsnąć z pozostałości szoku, którego doznała spotykając Damona. Nie
zamierzała ulec temu, jak wyglądał, sarkastycznym żartom, ani temu, w jaki
sposób ją nazwał. Nigdy w życiu nie przyznałaby się przed sobą, że tak naprawdę
na sam jego widok zaschnęło jej w gardle, a kolana zmiękły, niemal niezdolne do
utrzymania jej ciężaru.
- Mama, tata. – powiedziała cicho Mery,
zrzucając buty, które niosła w ręce na wypolerowane, białe kafelki. Obecność
rodziców była ostatnią rzeczą, której by się spodziewała. Jednak byli tutaj.
Stali w salonie, jej matka z rudymi włosami upiętymi w ciasnego koka
przechadzała się boso po dywanie, z jej sylwetką oświetloną jedynie przez rozpalony
kominek, szpilki leżały porzucone niedaleko, ojciec, ubrany w swój zwyczajowy
garnitur, pił coś, co wyglądało na jeden z droższych alkoholi, zamyślony i
pochylony nad szklanką, czarnowłosa mogła przyjrzeć się jego szlachetnemu
profilowi. Alice zajmowała jeden ze skórzanych foteli, z pustym wyrazem na
twarzy, którego nie widziała od kiedy jej ukochany pies Max został uśpiony. Na
jej policzkach zauważyła też ślady łez i pozostałości makijażu na jej buzi,
włosy były w istnym nieładzie. Po zachowaniu wszystkich obecnych łatwo
wywnioskowała, że stało się coś poważnego.
Spodziewała się tego, że rudowłosa
nakrzyczy na nią za nieodbieranie telefonu, jednak nic takiego nie nastąpiło,
zdawała się w ogóle nie zauważać obecności swojej siostry.
-
Co się stało? – zapytała drżącym i zachrypniętym głosem Mery, oczekując
łamiących serce wieści. – Wróciliście?
-
Nie na długo – głos zabrał Richard Whitmore – Przyjechaliśmy tylko, żeby przekazać
wam pewną wiadomość, Marie Rose, usiądź proszę. – westchnął, wypowiadając jej
pełne imię, jak to miał w zwyczaju. Młodsza z córek spełniła jego polecenie
wpatrując się z wyczekiwaniem w swoich opiekunów. – Anabelle, czy to ty
chciałabyś zabrać głos w tej sprawie? – zapytał uprzejmie, jednak matka tylko
machnęła ręką, przekazując pałeczkę swojemu małżonkowi.
Mery
niepewnie spojrzała na jej siostrę, która wciąż tępo wpatrywała się w swoje
dłonie, jedynym znakiem, który potwierdzał, że jest ona osobą żywą, był
wydobywający się co jakiś czas drżący, stłumiony przez zaciśnięte usta szloch.
- Biologiczni rodzice twojej siostry
wprowadzili się do Mystic Falls i chcą ją nam odebrać.