Księga Pierwsza
Rozdział czwarty
31
lipca
Drogi
pamiętniku,
całe to szaleństwo,
wywrócenie naszego życia na drugą stronę, obrót o sto osiemdziesiąt stopni,
jakkolwiek to nazwać, zapoczątkował zaledwie wczorajszy wieczór, a ja mimo to
mam nieodparte wrażenie, że to wszystko miało miejsce co najmniej tydzień temu.
Ta iluzja jest zapewne efektem dziwnej mieszanki emocji, stresu i
niedowierzania, z którą przyszło mi się zmierzyć.
Właśnie w takie chwile jak te, siedząc samotnie w
sypialni, o porze, o jakiej już dawno powinnam spać, zadaję sobie jedno,
pozornie proste, pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć. Nie stanowi dla mnie
trudności rozwiązywanie równań różniczkowych, napisanie wnikliwego eseju na
podstawie najnudniejszej lektury świata, a jednak potrafi mnie załamać kwestia
tego, dokąd to wszystko zmierza. Bo dokąd może? Boję się, że jedna z moich
nieświadomych decyzji może zachwiać domek z kart, na którym zbudowane jest moje
życie, a wszystko posypie się jak lawina. Nigdy nie doświadczyłam zbyt
wielkiego cierpienia, poza tym, że ciągle mam wrażenie, że moje życie powinno
układać się w jedną spójną układankę, którą wszyscy już dawno ułożyli, a mi
brakuje puzzli, ciągle mi coś ucieka. Boję się, jak mogłabym przyjąć do
świadomości ewentualną tragedię, kłamstwo lub niepowodzenie.
Dokąd
to wszystko zmierza?
Miało to miejsce pewnego
niepozornego, wiosennego dnia, parę miesięcy temu, kiedy zalążki roślin
wygrzewały się na delikatnym słońcu, mając nadzieję na szybki wzrost i przetrwanie
po długiej zimie. Ptaki wróciły do rodzimego miasta, a wraz z ich śpiewnym
głosem cała przyroda budziła się do życia. Wszystko owej doby wydawało się aż
za proste, niczym nie skażone, nawet najdrobniejszą skazą. Może dlatego starsza
z sióstr z Whitmore nie spodziewała się ciężaru, który miał zostać zrzucony na
jej wątłe barki, a kiedy przyszło jej stawić się mu czoła, ledwo zdołała
utrzymać równomierny oddech i stałe bicie serca, którego część z tamtą chwilą
obumarła.
Wstała wczesnym rankiem, obudzona
promieniami wdrapującego się na niebo słońca, które pieściło delikatnie jej
odsłoniętą buzię. Wdzierało się do sypialni poprzez niechlujnie zasłonięte
zasłony z ubytkami w postaci nieosłoniętej materiałem szyby. Nie była jednak
zbytnio rozczarowana swoim wczorajszym niedbalstwem, wiedząc, że prędzej czy
później z łóżka wyciągnął by ją stres objawiający się ściskiem żołądka
spowodowanym dzisiejszym konkursem recytatorskim.
Ktoś kto znałaby tylko teraźniejszą
odsłonę osoby, jaką jest Alice Whitmore zadałby sobie pytanie „Kto ją do tego
zmusił i na jaki haczyk ją złapał, że ktoś taki jak ona spełnia jego
polecenia?”, jednakże Mery jako jedna z niewielu mogła potwierdzić, że
rudowłosa robiła to z własnej i niczym nie przymuszonej woli. Mimo, że teraz nigdy
by się do tego nie przyznała. Prawdę mówiąc, kiedy życie Alice przebiegało
spokojnym, nie wyboistym torem była ona pełną romantyzmu i zamiłowania do
sztuki duszą. Brzmi absurdalnie? Oczywiście, ale tak właśnie było.
Dzień aż do wieczoru poetyckiego,
który został zorganizowany przez samą Carol Lockwood, żonę obecnego burmistrza
ich małego miasteczka, upłynął dość szybko. Alice zdążyła wyprowadzić na spacer
swojego ukochanego owczarka niemieckiego, który wabił się Max, pomóc starszej
pani Flowers, która nie radziła sobie z przeniesieniem zakupów do domu oraz nakarmić
kaczki w stawie, nawet nie niszcząc sobie przy tym świeżego manicure. Wszyscy
uwielbiali rudowłosą, która miała wówczas opinię rozsądnej i pomocnej
dziewczyny z rumianymi policzkami, która stale tryskała energią, a zamiast
chodzić zdawało się, że unosi się parę centymetrów nad ziemią.
Konkurs odbył się w rozległej posesji
Lockwoodów pełnej wyszukanych rzeźb, obrazów i Bóg wie czego. Dla rudowłosej
była to pierwsza okazja by postawić nogę w klasycznym, wielopokoleniowym domu,
który zapewne został urządzony pod okiem wyszukanych projektantów, poprzednich
właścicieli, którzy po raz pierwsi zamieszkali tu podczas wojny secesyjnej
ponad wiek temu, jak i czasu, który ukształtował znacznie obecny wygląd
budynku. Nic dziwnego, że zapierał on dech w piersi wielu osobom. Głosy i kroki
niosły się echem po rozległym holu, który był dwa razy większy od sypialni
Alice, a posadzka w nim wypolerowana na błysk, jednakże w porównaniu z innymi
pomieszczeniami znajdującymi się na posesji wypadał blado i zwyczajnie. Same
zawody odbywały się w salonie, który na ich potrzeby został przekształcony w
coś na podobę sali bankietowej z rządkiem aksamitnych siedzeń ustawionych przed
specjalnie zbudowaną sceną. Stoły ustawione na drugim końcu pomieszczenia
opływały w tak wykwintne przystawki, jak kawior, a rudowłosa mogłaby przysiąc,
że znajdowała się tam również fontanna z płynną czekoladą. Wisienką na torcie
była płynąca z głośników muzyka klasyczna, która była jak miód na serce Alice.
Mimo nerwów, które prawie całkowicie
zawładnęły jej osobą, dla nikogo nie była zaskoczeniem jej wygrana i zdobycie
pierwszego miejsca po zadeklamowaniu jednego z jej ulubionych utworów pod
tytułem „My” pióra Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Przemawiała z uczuciem, a
jej głos był mocny, mimo, że go nie podnosiła. W oczach skrzyły się płomienie,
więc każdy mógł potwierdzić, że kocha to co robi. Kobiety z wyższych sfer,
które za upokorzenie uznawały publiczne okazywanie emocji ocierały oczy
chusteczkami i by okazać swój entuzjazm klaskały żywiołowo powstając z miejsc.
Po opuszczeniu budynku, kiedy dzień zmierzał
już ku swojemu krańcowi dziewczyna była przekonana, że nic nie jest w stanie
zniszczyć jej dobrego nastroju. Adrenalina przemieszana z euforią sprawiała, że
była bardziej szczęśliwsza niż kiedykolwiek w jej całym życiu. Jakże wielkie
było jej zdziwienie, kiedy po przekroczeniu progu w salonie czekali na nią
rodzice i młodsza siostra, cała trójka z kamiennymi twarzami, wpatrując się w
nią, jakby była zwierzęciem zamkniętym w zoo od urodzenia, spoglądając zza
szyby na świat. Bezbronna, obca.
Gdyby
wiedziała, że ludzie, których uważała za biologicznych rodziców zaraz mieli
zburzyć cały jej świat do samych podstaw, niczym stary, nikomu niepotrzebny
budynek, z chęcią by do tego nie dopuściła. Powstrzymała by potok słów jej
matki, który niczym żmija kąsał jej serce, wpuszczając do niego jad, zabijając
w niej wszystko co dobre, robiąc z niej niewolnika samej siebie.
Jeszcze nigdy nie było jej tak zimno.
Skostniałe ręce, blade wargi, członki zdrętwiałe oraz nieruchome. Często potem
zadawała sobie pytanie, jak by potoczyło się jej życie, gdyby nie wiedziała, że
Anabelle, Mery i Richard Whitmore nie są jej rodziną.
Mery zaczęła zapełniać pierwsze strony
swojego pamiętnika, kiedy tylko dowiedziała się jak stawiać pierwsze koślawe
litery. Do dziś pamiętała kiedy zakładając niesforne kosmyki krótkich i
kręconych włosów, otaczające jej buzię niczym aureola, ze skupieniem, wytykając
końcówkę języka utrwaliła na papierze pierwsze słowa, które brzmiały: Mam na imię Marie Rose i uwielbiam „My
Little Pony”. Od tego czasu codziennie zapisywała co najmniej kilka zdań,
zazwyczaj były to rzeczy błahe takie jak co działo się w szkole lub ponowne
wspomnienie o okropnym dzieciaku o imieniu Mick, który znowu ukradł
przeznaczony dla niej kartonik mleka. Ufała plikowi kartek obitemu w skórę i
wiecznemu piórowi z czarnym wkładem bardziej niż komukolwiek innemu. Jej niemy
powiernik, który nie zadaje pytań, nie udziela kazań, nie zazdrości. To dość
niespotykane w ówczesnym życiu młodszej z sióstr Whitmore biorąc pod uwagę
niedawny zamęt spowodowany odkryciem, że jej siostra wcale jej „siostrą” nie
była i nie będzie. W biologicznym tego słowa znaczeniu, oczywiście. Chociaż
ostatnio Mery nie miała pojęcia już co ma znaczenie, a co go nie ma.
Zwyczaj prowadzenia pamiętnika podłapała od
własnej matki, która od zawsze popychała ją w tym kierunku, zalecając jej
uwiecznianie wspomnień, jako początek czegoś wielkiego, wypełniając głowę małej
dziewczynki pomysłami o zostaniu wielką autorką, o której rękodzieła będą się
ubiegali wszyscy szanujący się ludzie świata. Do dziś pamiętała jej rodzicielkę,
elegancką jak zwykle, ubraną w jeden ze swoich najładniejszych kostiumów, w
kolorze bordo, która wręczyła do jej drobnych dłoni pierwszy zeszycik. Uczyniła
to z namaszczeniem, a jej oczy mówiły „Kiedyś zrozumiesz.”.
Czarnowłosa
odtwarzając na nowo tą chwilę w pamięci, zastanawiała się kiedy dokładnie ma
nastąpić to wielkie oświecenie, bo jego wciąż ani widu, ani słychu. Obracając
głowę w stronę okna ze zmartwieniem zauważyła, że grzejące mocno południowe
słońce już dawno przeminęło, a jej starsza siostra nie opuściła pokoju od
wczorajszego wieczora. Rodziców od rana nigdzie nie było widać, o ich obecności
świadczyły tylko nierozpakowane bagaże stojące samotnie w hollu. Niepokoiło ją
nie tylko zachowanie rudowłosej, która od dawna nie pozwalała sobie na chwile
słabości, takie jak te, ale była też rozczarowana perspektywą spędzenia
samotnie wieczoru, którego całe miasteczko Mystic Falls miało skupić się na
głównym dziedzińcu i oglądać kometę, kiedy tylko zajdzie słońce. Owa kula lodu
jest widoczna z tego miejsca na ziemi tylko co sto czterdzieści pięć lat, a
Mery wątpiła, czy jej już wątłe ciało wytrzyma jeszcze ponad wiek.
Westchnęła obracając się na brzuch usiłując
na nowo pogrążyć się w rozmyślaniach, wiedząc, że jest tam coś, co jej dokucza.
Podczas bezmyślnego obserwowania, tego, jak firanki tańczą delikatnie na
wietrze i bawienia się guzikiem od rozpinanego, czarnego wełnianego sweterka,
który na jej gust był trochę zbytnio swędzący, uzmysłowiła sobie, że jej matka
wspominała, że kiedy była małą dziewczynką również założyła swój pierwszy
pamiętnik. Właśnie ten argument ostatecznie przekonał Mery do zapisywania
wspomnień. Od zawsze chciała być jak matka, która w jej mniemaniu była
najmądrzejszą i najrozsądniejszą osobą na świecie. Tego co wyszło spod pióra
Anabelle Whitmore nigdy nie widziała na oczy. Bardzo ceniła sobie prywatność
drugiej osoby, ale od dawna coś w zachowaniu jej rodzicielki jak i ojca
zadawało się być niepokojące. Wczorajszego wieczoru ni z tego ni z owego
oznajmili, że biologicznie rodzice Alice domagają się jej na własność, a parę
miesięcy wcześniej, że jedna z ich córek została adoptowana. Co jeszcze mogli
ukrywać? Co mogło mieć nad nimi taką władzę, że gdy próbowała zadać pytanie na
unikany przez nich temat, jej zazwyczaj opanowany ojciec zaczął błądzić jak w
amoku, a matka wykręcała sobie palce, co było ewidentną oznaką stresu?
Strach zrujnowania w swoich oczach wizerunku
perfekcyjnych rodziców, w których ślady powinna iść, był wizją dość
przerażającą, ale perspektywa życia w niewiedzy zdawała się jej jeszcze gorsza.
Zwłaszcza, że od dawna czuła, że coś ucieka jej z zasięgu jej dłoni, że powinna
być czegoś pewna, czegoś co ukrywało się z zakamarkach jej głowy i
podśmiewywało się z jej głupoty i bezsilności wobec samej siebie. Właśnie te
przesłanki nią kierowały, kiedy niepewnie wyszła z pokoju, ostrożnie stawiając bose stopy na
chłodnej podłodze, udając się wzdłuż zdającego się ciągnąć wieczność korytarza,
który prowadził do sypialni jej rodziców. Była śmiertelnie przekonana, że nikt
jej nie przyłapie, ale świadomość, że robi coś niezgodnego, wbrew jej własnym
rodzicom oraz temu jak została przez nich wychowana sprawiała, że serce, które
powinno bić spokojnie podskoczyło jej do gardła i łomotało niczym dzwon
kościelny.
Zamykając za sobą dębowe drzwi, których zamek
cicho kliknął rozejrzała się po pomieszczeniu, nie wiedząc zbytnio za co się
zabrać. Pokój ten był ogromny, a uroku nadawało mu zajmujące całą ścianę okno w
kształcie półkola, przez które biegły rzędy ozdobnych prętów w formie zdobień.
Prostota jego umeblowania oraz brak osobistych rzeczy takich jak rodzinne
fotografie na ścianach czy niedopita filiżanka kawy na stoliczku nocnym
sprawiała wrażenie eleganckiego pokoju hotelowego dopiero co po wysprzątaniu go
przez pracownice. Znajdująca się po wschodniej stronie pokoju komoda wydawała
jej się zbyt oklepanym miejscem by rozpocząć poszukiwania. Jednak posiłkując
się wiedzą z serialu telewizyjnego CSI:
NY, który oglądała, kiedy nie mogła znaleźć nic ciekawego na wszystkich pięciuset
kanałach ich abonamentu telewizyjnego, wiedziała, że należy najpierw zbadać
rzeczy niemal najpewniejsze. Musiała myśleć jednocześnie jak ktoś z rodu
Whitmore i ktoś, kto nigdy nie dopuściłby by jego tajemnice wypłynęły na
wierzch. Dlatego właśnie, że komoda wydawała się rzeczą najoczywistszą i
najjaśniejszą jak słońce oraz przedmiotem, który każdy by ominął to właśnie od
niej zaczęła poszukiwania.
I nie myliła się. Po opróżnieniu pozornie
głębokiej, górnej szuflady z kaszmirowych sweterków i śliskich koszul z
drogiego materiału zastukała w jej dno z satysfakcją słysząc, że pod nim musi
znajdować się coś jeszcze. Dość mozolne starania, które wliczały podważanie
drewna od paznokcia po końcówkę piły do drewna, znalezionej w składziku na
narzędzia ojca, po około dwudziestu minutach przyniosły rezultaty w postaci ułożonych
ściśle co najmniej dziesięciu dzienników. Na ich grzbietach lśniły
wygrawerowane na złoto daty roczne, które obejmowały przedział czasu od 1986 do
1999 roku. Oczekiwała większego zbioru materiałów, z których mogłaby się czegoś
dowiedzieć, ale wiedziała, że tylko ktoś głupi schowałby to wszystko w jednym
miejscu.
Po wydobyciu stosu książek postarała się, by
wszystko wyglądało tak, jakby w sypialni nigdy nic nie zaszło. Dzierżąc w
dłoniach obite w czarną skórę dzienniki, z nieco pożółkłymi już stronami udała
się z powrotem do swojej sypialni zaszywając się w najdalszym kącie swojego
pokoju, pomiędzy ścianą, a sięgającą aż po sufit wysoką, dębową szafą, jakby
robiła coś niedozwolonego lub popełniała najgorsze z możliwych wykroczeń. Przewracając
z rozpalonymi policzkami strony zapisane kaligraficznym, pochyłym i smukłym
pismem jej matki po ponad godzinie chciała się poddać, zauważając tam jedynie
wspominki matki o świeżo upieczonym małżeństwie jej i jej ojca Richarda. Ze
zrezygnowaniem otworzyła losowo wybrany dziennik na przypadkowej stronie,
rozczarowana brakiem rezultatów jej małego śledztwa oraz najprawdopodobniej
zmarnowanym czasie. Była ona zapisana koślawym i przerywanym gdzieniegdzie pismem,
które od razu zwróciło na siebie uwagę, odstając od reszty spójnego i starannie
zapisanego tekstu, jakby było pisane w pośpiechu.
„Richard
i ja właśnie odebraliśmy małą. Śpi na tylnym siedzeniu samochodu, a my jak
szaleni pędzimy przed siebie. To nie Gilbertowie nas przerażają, ale ich..jakby
to nazwać..dalecy znajomi. Nie miałam nawet czasu dokładnie przyjrzeć się jej
krągłej buźce mlecznego koloru, nad czym naprawdę ubolewam. Podobno tam
zwracali się na nią Audrey, ale dla naszego własnego jak i jej bezpieczeństwa
będzie musiało to ulec zmianie.
Zawsze
podobało mi się imię Alice.
Za
co najmniej cztery godziny powinniśmy być na miejscu. Czuję się jakbym znowu
miała szesnaście lat, mimo, że miało to miejsce pięć lat temu. Jestem
jednocześnie szczęśliwa i przerażona. Uśmiech ciśnie mi się na usta wiedząc, że
mała w końcu jest z nami, ale jednocześnie trzęsę się ze strachu wiedząc, że o
n i będą jej szukać i próbować nam ją odebrać. Czego nie zniosę. I tak już
dużym wyrzeczeniem jest dla mnie wyprowadzka z rodzinnego miasta. Niestety już
za dwa tygodnie staniemy się prawowitymi obywatelami miasteczka Mystic Falls w
stanie Virginia, co jest częścią naszej umowy.”
Mery nie mogła i nie chciała czytać dalej
tekstu w postaci tajemniczych ogólników. Pamiętnik jej matki mimowolnie wysunął
się z jej drżących dłoni, a tył głowy oparła o ścianę znajdującą się przed nią
czując mdłości. W myślach kluczyło teraz jeszcze więcej pytań, które rodziły
następne i następne, jak rząd przewracającego się domino. Krążąc po pokoju w panice
wepchnęła dzienniki na samo dno kosza na brudną bieliznę, które szczelnie
zasłoniła stosem sweterków w ciemnym kolorze, nie mogąc dłużej na nie patrzeć.
Trzymanie ich w dłoniach parzyło ją w skórę.
Nie wiedziała już dłużej kim są jej rodzice,
kim jest Alice, ale największą zagadkę stanowiła dla siebie ona sama. Pewnym
dla niej był jednie fakt, że rudowłosa nigdy, przenigdy nie mogła się o tym
dowiedzieć. Wystarczająco dużo już ostatnio przeżyła, a Mery nie chciała być
powodem czegoś, co mogło by zachwiać jej świat u samych podstaw po raz kolejny.
Nie myślała, że kiedykolwiek to powie, ale nie mogła się już doczekać kiedy jej
rodzice po raz kolejny opuszczą dom, udając się na kolejną z ich wypraw
biznesowych.
Alice nie miała nastroju ani ochoty na opuszczanie
swojej sypialni dzisiejszego dnia. Tak samo, jak nie widziała sensu odsłaniania
zasłon, przebrania się z piżamy, zjedzenia śniadania czy chociażby rozczesania
włosów. Dlatego też, spędziła go na wpatrywaniu się tępo w sufit bez
wyraźniejszego celu oraz liczeniu gwiazdek przyklejonych na suficie, po minucie
i tak tracąc rachubę. Liczby i matematyka nigdy nie były jej dobrą stroną. Inne
działania niż te wymienione wcześniej wydawały się jej bezcelowe. Wmawiała
sobie, że tak naprawdę jest to kolejny zwykły weekend, w który nie ma ochoty
wyjść z łóżka, a jedynym czynnikiem ją ograniczającym jest lenistwo, kiedy
prawdą było, że przed wyjściem z łóżka powstrzymywał ją strach przed kolejnymi
niekontrolowanymi przez nią zmianami i brak odwagi w zmierzeniu czoła z
brutalną rzeczywistością.
Ku jej niezadowoleniu czas laby
skończył się w chwili, kiedy po wielkiej posesji rozległ się donośny dźwięk
dzwonka do drzwi sygnalizujący, że ktoś przyszedł z odwiedziny. Po około
pięciominutowych nawoływaniach, by to Mery przyjęła nowoprzybyłą osobę i
wiązance przekleństw, kiedy ta nie spełniła jej oczekiwań zmuszona była opuścić
progi swojej sypialni zirytowana do granic możliwości. Nie spiesząc się zbytnio
powłóczyła się niechętnie na dół, nie fatygując się nawet by spojrzeć w wizjer.
Otworzyła drzwi z rozmachem ze
zdziwieniem spotykając równie zaskoczone spojrzenie piwnych, niewinnych oczu
Eleny Gilbert. Nie wiedziała, która z nich jest bardziej zdumiona, ona sama,
czy jej dawna przyjaciółka. Z naciskiem na słowo dawna. Ściągnęła brwi z
niezadowolenia po czym założyła ręce na piersi, jakby próbowała stworzyć wokół
siebie tarczę albo pole siłowe, przez które Gilbertówna nie mogłaby się
przebić.
Po jej postawie zauważyła, że właśnie miała
zamiar odejść, myśląc, że nie zastała nikogo w domu. Na widok starszej z sióstr
Whitmore wciągnęła mimowolnie powietrze w skurczone z przestrachu płuca, a jej
zazwyczaj pełne usta zacisnęły się w cienką linię, co nie uszło uwadze
rudowłosej. Spoglądała na Alice swoimi niewinnymi oczami sarenki, jak gdyby
nieświadomie próbując nieco zmiękczyć jej nastawienie do niej. Dłonią
zaciśniętą na płaskim brzuchu i palcami wplątanymi w wchodzący w jej kolekcję
tego typu ubrań sweterek z wycięciem w serek, zasygnalizowała swoją słabość i
uległość, wiedząc, że to druga dziewczyna jest tu samicą Alfa.
- Elena. – zaczęła prosto i krótko Alice,
wycofując się w głąb korytarza chcąc jak najszybciej zakończyć spotkanie.
Kolejna rzecz na którą nie była przygotowana. Kiedy to był ostatni raz, kiedy
spotkała się twarzą w twarz z szatynką? W noc, kiedy jej eks-przyjaciółka
postanowiła zniszczyć jej życie? – Czego chcesz? – warknęła przez zaciśnięte
żeby powodując, że właścicielka ciemnych oczu szybko spuściła wzrok na swoje
dłonie, walcząc z samą sobą. Zdenerwowana założyła pasmo włosów za ucho jak to
miała w zwyczaju, kiedy robiła coś wbrew samej sobie.
-
Przyszłam do Mery – zaczęła nieśmiało wciąż unikając jej spojrzenia, a Alice po
raz kolejny zauważyła, jak bardzo się różnią. Zupełne przeciwieństwa, ona z
płomiennymi włosami jak i oczami oraz charakterkiem ciężkim do utarcia i
nieśmiała, wypadająca zwyczajnie na jej tle Elena Gilbert, którą przecież
wszyscy tak ubóstwiali. – Nie miałyśmy szansy dokończyć naszej wczorajszej
rozmowy, tak szybko wybiegła…
-Co
masz na myśli mówiąc „wczorajsza rozmowa”. – wycedziła przez zaciśnięte zęby
dziewczyna z zaczerwienioną buzią, czując, że jej wściekłość sięga zenitu, a w
uszach szumi gorąca krew. – Słuchaj, Gilbert. Nie wiem co sobie wymyśliłaś, w
tej swojej małej główce – kontynuowała wywód wskazując ją oskarżycielsko
palcem, na co jej rozmówczyni ściągnęła brwi jakby chcąc zaprzeczyć temu, co
Alice zaraz powie – Ale trzymaj się z daleka ode mnie, a zwłaszcza od mojej
młodszej siostry, rozumiesz. – nie panując nad sobą już dłużej niemal krzyczała
chwytając brzeg drzwi by zatrzasnąć je przed nosem zdezorientowanej
Gilbretówny. Zadziwiające było to, do jakiego stanu Alice mogła doprowadzić
szatynkę.
-Czego chcesz?! – wykrzyknęła po raz kolejny
Alice prosto w twarz przerażonej Eleny. – Zniszczyłaś już wystarczająco dużo w
moim życiu! Nie martw się, wciąż nie zamierzam powiedzieć Mattowi o twoim kilkumiesięcznym
romansie z Lukiem. Chciałaś się upewnić? – wypluwała z siebie słowa niczym
najgorszego rodzaju truciznę – Jedynym pocieszeniem jest to, że jego
obrzydliwej gęby nie muszę już oglądać, ale ciebie wciąż coś trzyma w tym
mieście. Chce mi się wymiotować jak ciebie widzę. Żegnam. – zakończyła swój
wywód ciężko dysząc ostatecznie wyprowadzona z równowagi. Całą swoją frustrację
spowodowaną ostatnimi dniami, ba, nawet miesiącami, wyładowała na byłej
przyjaciółce.
-Zaczekaj!
– jęknęła rozpaczliwie i sięgnęła do nadgarstka dziewczyny próbując powstrzymać
rudowłosą przez zatrzaśnięciem drzwi – Alice. Jesteś moją siostrą bliźniaczką. –
oznajmiła zdesperowana.
Rok
wcześniej, październik, noc duchów.
-Krwistoczerwona czy fioletowa? –
zapytała Elena przykładając do swojej smukłej sylwetki dwie z sukienek,
przyrównując je do siebie, nie mogąc się zdecydować. – Z jednej strony ta
czerwona jest zjawiskowa i wybija się z tłumu, ale mam wrażenie, że jest
zbytnio wyzywająca. – wypchnęła dolną wargę z niezadowoleniem, studiując
uważnie swoje lustrzane odbicie. Tym zachowaniem przypominała Alice dziewczynkę,
która nie wie na którą lalkę Barbie się zdecydować. Spędzając niemalże całe
dzieciństwo z Eleną Gilbert znała ją niczym własną kieszeń.
-Zależy,
czy chcesz żeby Matty Blue-Blue nie mógł odkleić od ciebie swoich chciwych
łapek, czy nie – stwierdziła Alice odnosząc się do chłopaka najlepszej
przyjaciółki, Matt’a Donavan’a, na co policzki szatynki pokryły się szkarłatem,
a rudowłosa wsunęła do ust kolejnego chipsa zanurzonego w pikantnym sosie. Z
chytrym uśmieszkiem dobrze wiedziała, że trafiła w jej czuły punkt.
-Niech
będzie więc czerwona. – stwierdziła dziewczyna opadając płasko na miękki
materac tuż obok powierniczki swoich największych tajemnic. Coś w jej minie i
upartym wpatrywaniu się w sufit wydało się podejrzane, jakby usiłowała
koniecznie zataić przed nią jakiś fakt, co było dziwne biorąc pod uwagę, że
mówiły sobie wszystko, ale zielonooka dobrze wiedziała, że nic dobrego nie
wyniknie z wyduszania z niej informacji na siłę.
Ich przyjaźń chociaż zaczęła się
burzliwie, nawet jeżeli poznały się kiedy miały niecałe cztery lata, przez
większość czasu toczyła się spokojnym torem. Nie były osobami kłótliwymi i
chociaż istniały tematy na które potrafiły się spierać, zawsze znalazły między
sobą drogę porozumienia. Alice i jej
rodzice mieszkali wtedy w Mystic Falls niezbyt długi czas, niecałe pół roku.
Podczas jednego z ich wielu spacerów na tutejsze place zabaw rudowłosa miała
okazję mieć towarzyszkę do zabawy w piaskownicy po raz pierwszy.
-Jestem Alice – oznajmiła dumnie
dziewczynka przykładając dłoń na wypiętą pierś, chwaląc się swoją błyszczącą
koszulką z „Króla Lwa”. – I to moja piaskownica, znajdź sobie inną. – dodała,
na co mała wtedy Elena zareagowała zaciśniętymi piąstkami i sypnęła białym piaskiem
w twarz koleżanki, by pokazać, że ma prawo do zabawy w tym miejscu tak samo jak
ona.
Po kłótni o foremkę w kształcie
gwiazdki, nakreśleniu linii biegnącej dokładnie przez środek kompleksu
dziecięcych zabaw i przekonywaniu siebie nawzajem, że tylko jedna z nich może
być prawowitą księżniczką, panującą nad ich miasteczkiem, a druga jest co
najwyżej tylko jej poddaną zdążyły się przekonać, że w swoim towarzystwie nawet
całkiem znośnie się bawią.
Rodziny Gilbert i Whitmore wdały się
w nieco bardziej zażyłe stosunki. Od kiedy Alice potrafiła sięgnąć pamięcią spędzali
razem część wakacji urządzając sobie dwutygodniowy kemping, który wliczał spływ
kajakiem w górę rzeki, a podczas Świąt Dziękczynienia siedzieli przy jednym
stole wymieniając się przepisami na coraz to bardziej wykwintnego indyka z
rozmaitymi nadzieniami. Starsza sióstr z Whitmore traktowała Elenę jak drugą
siostrę, nie było dnia, którego nie spędziłyby razem. Kiedy poszły po raz
pierwszy do szkoły z pasującymi do siebie plecakami i ubraniami, trzymając się
za ręce większość uznała je dziwnym trafem za siostry bliźniaczki, chociaż różniły
się jak ogień i woda. Od zawsze spędzały razem przerwę obiadową, w późniejszych
latach dzieliły ławkę na biologii, kiedy przyszło im rozcinać ciało żaby, a
tradycją dla obu dziewczyn stały się wyjazdy nad jezioro wraz z ich chłopakami
Matt’em i Lukiem podczas wiosennej przerwy.
Historia Alice i Luke’a zaczęła się
dwa lata przed felernym wieczorem Halloween’owym, który raz i na zawsze
zakończył ich znajomość. Mimo, że ich związku brakowało „tego czegoś”, pasji,
namiętności, byli ze sobą szczęśliwi. Ich znajomość podtrzymywała tylko i
wyłącznie potrzeba czegoś trwałego i poczucie bezpieczeństwa u swojego boku.
Dziewczyna kochała go na swój własny sposób, jednak był to inny rodzaj miłości
niż taki, którym darzysz tego jedynego.
Luke był popularnym chłopakiem, za którym
oglądała się każda zdrowa na umyśle nastolatka uczęszczająca do publicznej
szkoły jaką była Mystic Falls High School.
Główny rozgrywający ich drużyny, noszącej wdzięczną nazwę Timbervolwes, futbolista dzięki czemu
zawdzięczał wysportowane ciało, właściciel piwnych oczu z chłopięcą iskrą
nadającą mu wyglądu rozrabiaki. Kiedy się uśmiechał jego dziecięca buzia o
oliwkowym odcieniu, okalana kosmykami ciemnych, lekko wijących się włosów,
sprawiała, że nie mogłeś i nie chciałeś oderwać od niego wzroku, a w
pucołowatych policzkach ujawniały się urocze dołki. Nie był zbytnio błyskotliwy,
ale wszystko wynagradzał jego wygląd.
Tamtejszego wieczora mieli udać się razem na
organizowaną co roku, szkolną imprezę Halloween’ową, ona przebrana za kobietę
kot, w lateksowym stroju, który podkreślał jej smukłe nogi i znajdujące się w
odpowiednich miejscach krągłości, a on za Batmana, jako zagorzały fan owego
super-bohatera. Na miejsce przyjechali oddzielnie i chociaż minęła już ponad
godzina od kiedy zabawa się zaczęła Alice nigdzie nie mogła dostrzec jego tak bliskiej
jej sercu sylwetki.
Sala gimnastyczna została przystrojona we
wszelkie z możliwych tandetnych ozdób, które pierwotnie miały być strasznie,
ale wypadły kiczowato. Światła przytłumione przez sieć gęstych pajęczyn
sprawiały, że pomieszczenie spowijał półmrok, a setki uczniów zgromadzonych na
parkiecie w dusznym ścisku, przyprawiłyby niejednego klaustrofobika o zawrót
głowy. Z głośników płynęła składanka upiornych melodii. Można było tam znaleźć również
miejsce, w którym istniała możliwość zrobienia sobie zdjęcia ze szkieletem
wykradzionym z sali biologicznej jak i atrakcje w postaci „przypnij ogon
dyrektorowi Weberowi”, ironicznie mówiąc oczywiście.
Rudowłosa mimo dość długiej nieobecności
swojej randki nie zamierzała marnować czasu. Wirowała na parkiecie z
koleżankami i kolegami, popijała poncz, zrobiła sobie sesję zdjęciową z
maskotką przedsięwzięcia, czyli wcześniej wspomnianym kościotrupem. Bawiła się
jak nigdy w życiu. Właśnie w takie noce jak te pozwalała sobie na oddech,
rozrywkę, oderwanie od poetyckiego stylu życia i codziennej nauki. Miło
spędzony czas ku jej rozczarowaniu przerwał nagły telefon od młodszej siostry.
Niechętnie opuściła salę gimnastyczną wychodząc na chłodny korytarz. Chciała
oddzwonić do Mery gdzieś, gdzie będzie nieco ciszej, zwłaszcza, że obiecała
rodzicom, że będzie opiekowała się nią cały wieczór. Zdecydowała się, że najbardziej
odpowiednim miejscem na złapanie oddechu jest sala muzyczna, w której nie
powinno nikogo być. Jak bardzo się myliła.
-Luke – była to druga rzecz, która dobiegła
do jej uszu po pchnięciu przeszklonych drzwi, pierwszą była mieszanina jęków i
westchnień wydobywających się z gardeł Eleny i jej chłopaka. Wpatrywała się w
nich z niedowierzaniem, niepewna czy powinna zacząć się śmiać, płakać czy
wrzeszczeć. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, przez co para kochanków z
początku nie zauważyła jej obecności.
Klatka piersiowa rudowłosej unosiła się w o
wiele za szybkim tempie, a zaciśnięte w pięści ręce korciły ją by coś zepsuć,
zniszczyć, rozerwać, potłuc, uderzyć. Widząc miażdżone nawzajem usta, splecione
w niechlujnym pocałunku języki i dłonie bruneta wędrujące po odsłoniętych przez
podwiniętą sukienkę udach dziewczyny poczuła się jakby ktoś dźgnął ją prosto w
serce. Krwistoczerwona sukienka, którą cztery godziny wcześniej pomogła wybrać
najlepszej przyjaciółce. Nie chciała ona zaimponować swojemu chłopakowi, a Luke’owi.
Jej Luke’owi.
-Obyście oboje zgnili w piekle. – rzuciła na
odchodne, kiedy para w końcu raczyła zauważyć jej obecność. Opuszczając
pomieszczenie nie zdołała zauważyć odskakujących od siebie niczym poparzonych
dwóch z najważniejszych w jej życiu osób, przyciśniętej do napuchniętych od
pocałunków ust pięści Eleny i bladego oblicza jej byłego chłopaka.
Teraźniejszość
Zawieszone na gałęziach drzew
lampiony, kołyszące się lekko na wietrze, jak i świeczki dzierżone w dłoniach
każdego obywatela nadawały wieczorowi magiczną poświatę i niezwykłą atmosferę.
Niebo było bezchmurne, gwiazdy skrzyły się niczym nieograniczone, ale to nie
one były wyjątkowe dzisiejszego dnia, tylko kometa przecinająca granatowe sklepienie
raz na półtora wieku. Główny dziedziniec miasteczka Mystic Falls zatłoczony był
ludźmi o różnym wyglądzie, wieku, płci i rasie, odzianych w letnie kurtki lub
bluzy z kapturem. Tej nocy wszyscy mieszkańcy opuścili swoje bezpieczne domy by
oddać się w całości oglądaniu tego astronomicznego zjawiska, wliczając w nich
wypraną z emocji, błądzącą po omacku Alice i zmartwioną zachowaniem siostry
Mery.
-Jesteś pewna, że wszystko w porządku? –
dopytała się ponownie ciemnowłosa, trzymając rudowłosą pod ramieniem, jakby
bała się, że ta zaraz rozpłynie się niczym powietrze. Jej zwyczajnie już blada
skóra w tym świetle wydawała się przeźroczysta, a oczy miała szklane i puste.
Niczym zepsuta i niechciana lalka. W odpowiedzi uzyskała tylko niemal
niezauważalne kiwnięcie głową, co utwierdziło ją w przekonaniu, że coś ponownie
uciekało jej sprzed nosa. Wygląd Alice sprawił, że wyrzuty sumienia spowodowane
ukryciem dziennika objawiły się w nagłym ścisku żołądka. – Przyniosę nam
herbaty, hm?
-Jak
chcesz. – odrzekła tylko cicho, pozwalając młodszej z sióstr Whitmore oddalić
się szybkim krokiem w kierunku ustawionych niedaleko wózków z ciepłymi napojami
i hot dogami. Czując przypływ zimna naciągnęła na skostniałe dłonie rękawy
wełnianego swetra, a ręce założyła na piersi. Nie była pewna, czy chłód jest
spowodowany pogodą, czy jej rozbitym w małe kawałeczki sercem.
-Wiesz, ta kometa, podróżuje przez
niebo już setki lat. Samotna. – Alice obróciła się zaskoczona w stronę, z
której dobiegał cichy i miękki głos. Tuż przy jej boku stał Stefan Salvatore, a
ona nawet nie zauważyła, od kiedy jej towarzyszył. Jego widok i dźwięk
wypowiedzianych słów było niczym miód na poszarpane, zgniecione i rzucone w kąt
serce rudowłosej. Głowę zadartą miał do góry, uważnie obserwując meteoryt
powolnie przemierzający niebo, niczym raca rzucona wysoko w powietrze,
poruszająca się w zwolnionym tempie. Miękkie i ciepłe światło rzucane przez
lampiony sprawiało, że wyglądał jeszcze piękniej niż zazwyczaj. Zielone oczy
nabrały blasku, a szlachetny profil zdawał się być wykuty w alabastrze. – Myślę,
że to tylko kula lodu, uwięziona na ścieżce, z której nie może uciec. –
zakończył swój wywód spoglądając ostatecznie na zdziwioną jego obecnością
Alice, która z rozchylonymi ustami próbowała sformułować jakieś sensowne
zdanie, a szok malujący się na jej twarzy był pierwszą emocją okazaną od wielu
godzin po spotkaniu z Eleną Gilbert.
-A
ty, Alice? Czujesz się samotna? – zadał jej pytanie, wpatrując się intensywnie
w budzące się do życia tęczówki dziewczyny.
Mery zwolniła widząc, że jej siostra
znalazła sobie nowe towarzystwo. Nie wiedząc zbytnio co zrobić z trzymanymi w
dłoniach napojami, oparła się o pień pobliskiego drzewa, chcąc dać Alice i jej
nowemu znajomemu chwilę prywatności. Zdziwiona zaobserwowała, że w jego
towarzystwie rudowłosa wyglądała na o wiele bardziej… żywą. Uśmiechała się
lekko, zasłaniając buzię dłońmi, gesty, których nie widziała u niej od dawna.
Czy istniał na świecie ktoś, kto zwróciłby jej dawną Alice? Nieśmiałą,
kochającą życie, właścicielkę romantycznej duszy?
-Widzę, że twoja siostrzyczka dała
ci kosza, Angry Dimples, huh? –stwierdził
Damon, opierając swoją brodę na ramieniu brunetki, która podskoczyła niemalże
rozlewając zawartość obu kubków, na co zareagował niskim, melodyjnym śmiechem. –
Boisz się mnie? – kontynuował, widząc, że dziewczyna nie zamierza odpowiedzieć
na jego wcześniejsze pytanie. Swoje dłonie splótł na płaskim brzuchu brązowookiej,
trzymając ją w uścisku, z którego nie miała możliwości ucieczki. Ku swojemu
zaskoczeniu i toczonej wewnętrznie walki stwierdziła, że wcale nie chce, żeby
przestał ją dotykać. Ktoś, kto przyglądał się im z boku mógłby po prostu
stwierdzić, że są miło spędzającą czas parą kochanków.
-Nie
– odparła twardo Mery, zaciskając swoje szczęki, nie chcąc robić awantury na
widoku całego miasteczka. Irytował ją fakt, że nie mogła spojrzeć mu w oczy, że
była zupełnie niezdolna do oporu wobec dupka-Salvatore,
że dotyk jego skóry na jej własnej sprawiał, że była rozpalona do czerwoności,
a specyficzny zapach alkoholu wymieszany z dymem samochodowym i drogimi
perfumami poruszał jej zmysły do życia.
-Powinnaś. – stwierdził krótko –
Doszły mnie słuchy, że jesteś właścicielką pewnego naszyjnika. Kompletna
tandeta nikomu niepotrzebna. Zupełnie jak ty. – dodał z uśmiechem obracając ją
do siebie. Spojrzenie niebieskich tęczówek było groźne i przywodziło jej na
myśl drapieżnika, który właśnie miał zamiar upolować swoją ofiarę. Ręce
zacisnął na jej nadgarstkach, dając jej znać, żeby nawet nie próbowała uciekać.
– Moja koleżanka wyraźnie zaznaczyła swoją potrzebę posiadania owego śmiecia, a
ty będąc dobrą dziewczynką grzecznie mi go oddasz, prawda? – bardziej stwierdził
niż zapytał, zakładając zabłąkany kosmyk włosów za ucho dziewczyny, niemal
czułym gestem w przeciwieństwie do ognia szalejącego w jego spojrzeniu.
-Nie
mam pojęcia o czym mówisz. Nie widziałam niczego takiego na oczy. W życiu. –zagryzła
policzki pragnąc dodać sobie odwagi, by po chwili poczuć metaliczny smak krwi
wypełniający jej usta. Była przekonana, że jej twarz pozostała kamienna i
nieugięta, jednakże serce zdradzało ją w stu procentach, niemalże wyskakując z
jej piersi.
Dokąd
to wszystko zmierza?
Teraz już jestem pewna, że nic z tego nie skończy się
dobrze.
Mery odłożyła długopis. Dzisiaj nie
spała samotnie. Towarzyszył jej stary naszyjnik w rubinowym kamieniem,
zaciśnięty w drobnej dłoni. Nie zamierzała oddać go nikomu, a już na pewno nie
Damonowi Salvatore.