poniedziałek, 7 grudnia 2015

Księga I Rozdział czwarty

Księga Pierwsza
Rozdział czwarty

31 lipca
Drogi pamiętniku,
całe to szaleństwo, wywrócenie naszego życia na drugą stronę, obrót o sto osiemdziesiąt stopni, jakkolwiek to nazwać, zapoczątkował zaledwie wczorajszy wieczór, a ja mimo to mam nieodparte wrażenie, że to wszystko miało miejsce co najmniej tydzień temu. Ta iluzja jest zapewne efektem dziwnej mieszanki emocji, stresu i niedowierzania, z którą przyszło mi się zmierzyć.
            Właśnie w takie chwile jak te, siedząc samotnie w sypialni, o porze, o jakiej już dawno powinnam spać, zadaję sobie jedno, pozornie proste, pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć. Nie stanowi dla mnie trudności rozwiązywanie równań różniczkowych, napisanie wnikliwego eseju na podstawie najnudniejszej lektury świata, a jednak potrafi mnie załamać kwestia tego, dokąd to wszystko zmierza. Bo dokąd może? Boję się, że jedna z moich nieświadomych decyzji może zachwiać domek z kart, na którym zbudowane jest moje życie, a wszystko posypie się jak lawina. Nigdy nie doświadczyłam zbyt wielkiego cierpienia, poza tym, że ciągle mam wrażenie, że moje życie powinno układać się w jedną spójną układankę, którą wszyscy już dawno ułożyli, a mi brakuje puzzli, ciągle mi coś ucieka. Boję się, jak mogłabym przyjąć do świadomości ewentualną tragedię, kłamstwo lub niepowodzenie.
Dokąd to wszystko zmierza?


            Miało to miejsce pewnego niepozornego, wiosennego dnia, parę miesięcy temu, kiedy zalążki roślin wygrzewały się na delikatnym słońcu, mając nadzieję na szybki wzrost i przetrwanie po długiej zimie. Ptaki wróciły do rodzimego miasta, a wraz z ich śpiewnym głosem cała przyroda budziła się do życia. Wszystko owej doby wydawało się aż za proste, niczym nie skażone, nawet najdrobniejszą skazą. Może dlatego starsza z sióstr z Whitmore nie spodziewała się ciężaru, który miał zostać zrzucony na jej wątłe barki, a kiedy przyszło jej stawić się mu czoła, ledwo zdołała utrzymać równomierny oddech i stałe bicie serca, którego część z tamtą chwilą obumarła.
            Wstała wczesnym rankiem, obudzona promieniami wdrapującego się na niebo słońca, które pieściło delikatnie jej odsłoniętą buzię. Wdzierało się do sypialni poprzez niechlujnie zasłonięte zasłony z ubytkami w postaci nieosłoniętej materiałem szyby. Nie była jednak zbytnio rozczarowana swoim wczorajszym niedbalstwem, wiedząc, że prędzej czy później z łóżka wyciągnął by ją stres objawiający się ściskiem żołądka spowodowanym dzisiejszym konkursem recytatorskim.
            Ktoś kto znałaby tylko teraźniejszą odsłonę osoby, jaką jest Alice Whitmore zadałby sobie pytanie „Kto ją do tego zmusił i na jaki haczyk ją złapał, że ktoś taki jak ona spełnia jego polecenia?”, jednakże Mery jako jedna z niewielu mogła potwierdzić, że rudowłosa robiła to z własnej i niczym nie przymuszonej woli. Mimo, że teraz nigdy by się do tego nie przyznała. Prawdę mówiąc, kiedy życie Alice przebiegało spokojnym, nie wyboistym torem była ona pełną romantyzmu i zamiłowania do sztuki duszą. Brzmi absurdalnie? Oczywiście, ale tak właśnie było.
            Dzień aż do wieczoru poetyckiego, który został zorganizowany przez samą Carol Lockwood, żonę obecnego burmistrza ich małego miasteczka, upłynął dość szybko. Alice zdążyła wyprowadzić na spacer swojego ukochanego owczarka niemieckiego, który wabił się Max, pomóc starszej pani Flowers, która nie radziła sobie z przeniesieniem zakupów do domu oraz nakarmić kaczki w stawie, nawet nie niszcząc sobie przy tym świeżego manicure. Wszyscy uwielbiali rudowłosą, która miała wówczas opinię rozsądnej i pomocnej dziewczyny z rumianymi policzkami, która stale tryskała energią, a zamiast chodzić zdawało się, że unosi się parę centymetrów nad ziemią.
Konkurs odbył się w rozległej posesji Lockwoodów pełnej wyszukanych rzeźb, obrazów i Bóg wie czego. Dla rudowłosej była to pierwsza okazja by postawić nogę w klasycznym, wielopokoleniowym domu, który zapewne został urządzony pod okiem wyszukanych projektantów, poprzednich właścicieli, którzy po raz pierwsi zamieszkali tu podczas wojny secesyjnej ponad wiek temu, jak i czasu, który ukształtował znacznie obecny wygląd budynku. Nic dziwnego, że zapierał on dech w piersi wielu osobom. Głosy i kroki niosły się echem po rozległym holu, który był dwa razy większy od sypialni Alice, a posadzka w nim wypolerowana na błysk, jednakże w porównaniu z innymi pomieszczeniami znajdującymi się na posesji wypadał blado i zwyczajnie. Same zawody odbywały się w salonie, który na ich potrzeby został przekształcony w coś na podobę sali bankietowej z rządkiem aksamitnych siedzeń ustawionych przed specjalnie zbudowaną sceną. Stoły ustawione na drugim końcu pomieszczenia opływały w tak wykwintne przystawki, jak kawior, a rudowłosa mogłaby przysiąc, że znajdowała się tam również fontanna z płynną czekoladą. Wisienką na torcie była płynąca z głośników muzyka klasyczna, która była jak miód na serce Alice.
            Mimo nerwów, które prawie całkowicie zawładnęły jej osobą, dla nikogo nie była zaskoczeniem jej wygrana i zdobycie pierwszego miejsca po zadeklamowaniu jednego z jej ulubionych utworów pod tytułem „My” pióra Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Przemawiała z uczuciem, a jej głos był mocny, mimo, że go nie podnosiła. W oczach skrzyły się płomienie, więc każdy mógł potwierdzić, że kocha to co robi. Kobiety z wyższych sfer, które za upokorzenie uznawały publiczne okazywanie emocji ocierały oczy chusteczkami i by okazać swój entuzjazm klaskały żywiołowo powstając z miejsc.
Po opuszczeniu budynku, kiedy dzień zmierzał już ku swojemu krańcowi dziewczyna była przekonana, że nic nie jest w stanie zniszczyć jej dobrego nastroju. Adrenalina przemieszana z euforią sprawiała, że była bardziej szczęśliwsza niż kiedykolwiek w jej całym życiu. Jakże wielkie było jej zdziwienie, kiedy po przekroczeniu progu w salonie czekali na nią rodzice i młodsza siostra, cała trójka z kamiennymi twarzami, wpatrując się w nią, jakby była zwierzęciem zamkniętym w zoo od urodzenia, spoglądając zza szyby na świat. Bezbronna, obca.
 Gdyby wiedziała, że ludzie, których uważała za biologicznych rodziców zaraz mieli zburzyć cały jej świat do samych podstaw, niczym stary, nikomu niepotrzebny budynek, z chęcią by do tego nie dopuściła. Powstrzymała by potok słów jej matki, który niczym żmija kąsał jej serce, wpuszczając do niego jad, zabijając w niej wszystko co dobre, robiąc z niej niewolnika samej siebie.
Jeszcze nigdy nie było jej tak zimno. Skostniałe ręce, blade wargi, członki zdrętwiałe oraz nieruchome. Często potem zadawała sobie pytanie, jak by potoczyło się jej życie, gdyby nie wiedziała, że Anabelle, Mery i Richard Whitmore nie są jej rodziną.


Mery zaczęła zapełniać pierwsze strony swojego pamiętnika, kiedy tylko dowiedziała się jak stawiać pierwsze koślawe litery. Do dziś pamiętała kiedy zakładając niesforne kosmyki krótkich i kręconych włosów, otaczające jej buzię niczym aureola, ze skupieniem, wytykając końcówkę języka utrwaliła na papierze pierwsze słowa, które brzmiały: Mam na imię Marie Rose i uwielbiam „My Little Pony”. Od tego czasu codziennie zapisywała co najmniej kilka zdań, zazwyczaj były to rzeczy błahe takie jak co działo się w szkole lub ponowne wspomnienie o okropnym dzieciaku o imieniu Mick, który znowu ukradł przeznaczony dla niej kartonik mleka. Ufała plikowi kartek obitemu w skórę i wiecznemu piórowi z czarnym wkładem bardziej niż komukolwiek innemu. Jej niemy powiernik, który nie zadaje pytań, nie udziela kazań, nie zazdrości. To dość niespotykane w ówczesnym życiu młodszej z sióstr Whitmore biorąc pod uwagę niedawny zamęt spowodowany odkryciem, że jej siostra wcale jej „siostrą” nie była i nie będzie. W biologicznym tego słowa znaczeniu, oczywiście. Chociaż ostatnio Mery nie miała pojęcia już co ma znaczenie, a co go nie ma.
Zwyczaj prowadzenia pamiętnika podłapała od własnej matki, która od zawsze popychała ją w tym kierunku, zalecając jej uwiecznianie wspomnień, jako początek czegoś wielkiego, wypełniając głowę małej dziewczynki pomysłami o zostaniu wielką autorką, o której rękodzieła będą się ubiegali wszyscy szanujący się ludzie świata. Do dziś pamiętała jej rodzicielkę, elegancką jak zwykle, ubraną w jeden ze swoich najładniejszych kostiumów, w kolorze bordo, która wręczyła do jej drobnych dłoni pierwszy zeszycik. Uczyniła to z namaszczeniem, a jej oczy mówiły „Kiedyś zrozumiesz.”.
 Czarnowłosa odtwarzając na nowo tą chwilę w pamięci, zastanawiała się kiedy dokładnie ma nastąpić to wielkie oświecenie, bo jego wciąż ani widu, ani słychu. Obracając głowę w stronę okna ze zmartwieniem zauważyła, że grzejące mocno południowe słońce już dawno przeminęło, a jej starsza siostra nie opuściła pokoju od wczorajszego wieczora. Rodziców od rana nigdzie nie było widać, o ich obecności świadczyły tylko nierozpakowane bagaże stojące samotnie w hollu. Niepokoiło ją nie tylko zachowanie rudowłosej, która od dawna nie pozwalała sobie na chwile słabości, takie jak te, ale była też rozczarowana perspektywą spędzenia samotnie wieczoru, którego całe miasteczko Mystic Falls miało skupić się na głównym dziedzińcu i oglądać kometę, kiedy tylko zajdzie słońce. Owa kula lodu jest widoczna z tego miejsca na ziemi tylko co sto czterdzieści pięć lat, a Mery wątpiła, czy jej już wątłe ciało wytrzyma jeszcze ponad wiek.
Westchnęła obracając się na brzuch usiłując na nowo pogrążyć się w rozmyślaniach, wiedząc, że jest tam coś, co jej dokucza. Podczas bezmyślnego obserwowania, tego, jak firanki tańczą delikatnie na wietrze i bawienia się guzikiem od rozpinanego, czarnego wełnianego sweterka, który na jej gust był trochę zbytnio swędzący, uzmysłowiła sobie, że jej matka wspominała, że kiedy była małą dziewczynką również założyła swój pierwszy pamiętnik. Właśnie ten argument ostatecznie przekonał Mery do zapisywania wspomnień. Od zawsze chciała być jak matka, która w jej mniemaniu była najmądrzejszą i najrozsądniejszą osobą na świecie. Tego co wyszło spod pióra Anabelle Whitmore nigdy nie widziała na oczy. Bardzo ceniła sobie prywatność drugiej osoby, ale od dawna coś w zachowaniu jej rodzicielki jak i ojca zadawało się być niepokojące. Wczorajszego wieczoru ni z tego ni z owego oznajmili, że biologicznie rodzice Alice domagają się jej na własność, a parę miesięcy wcześniej, że jedna z ich córek została adoptowana. Co jeszcze mogli ukrywać? Co mogło mieć nad nimi taką władzę, że gdy próbowała zadać pytanie na unikany przez nich temat, jej zazwyczaj opanowany ojciec zaczął błądzić jak w amoku, a matka wykręcała sobie palce, co było ewidentną oznaką stresu?
Strach zrujnowania w swoich oczach wizerunku perfekcyjnych rodziców, w których ślady powinna iść, był wizją dość przerażającą, ale perspektywa życia w niewiedzy zdawała się jej jeszcze gorsza. Zwłaszcza, że od dawna czuła, że coś ucieka jej z zasięgu jej dłoni, że powinna być czegoś pewna, czegoś co ukrywało się z zakamarkach jej głowy i podśmiewywało się z jej głupoty i bezsilności wobec samej siebie. Właśnie te przesłanki nią kierowały, kiedy niepewnie wyszła  z pokoju, ostrożnie stawiając bose stopy na chłodnej podłodze, udając się wzdłuż zdającego się ciągnąć wieczność korytarza, który prowadził do sypialni jej rodziców. Była śmiertelnie przekonana, że nikt jej nie przyłapie, ale świadomość, że robi coś niezgodnego, wbrew jej własnym rodzicom oraz temu jak została przez nich wychowana sprawiała, że serce, które powinno bić spokojnie podskoczyło jej do gardła i łomotało niczym dzwon kościelny.
Zamykając za sobą dębowe drzwi, których zamek cicho kliknął rozejrzała się po pomieszczeniu, nie wiedząc zbytnio za co się zabrać. Pokój ten był ogromny, a uroku nadawało mu zajmujące całą ścianę okno w kształcie półkola, przez które biegły rzędy ozdobnych prętów w formie zdobień. Prostota jego umeblowania oraz brak osobistych rzeczy takich jak rodzinne fotografie na ścianach czy niedopita filiżanka kawy na stoliczku nocnym sprawiała wrażenie eleganckiego pokoju hotelowego dopiero co po wysprzątaniu go przez pracownice. Znajdująca się po wschodniej stronie pokoju komoda wydawała jej się zbyt oklepanym miejscem by rozpocząć poszukiwania. Jednak posiłkując się wiedzą z serialu telewizyjnego CSI: NY, który oglądała, kiedy nie mogła znaleźć nic ciekawego na wszystkich pięciuset kanałach ich abonamentu telewizyjnego, wiedziała, że należy najpierw zbadać rzeczy niemal najpewniejsze. Musiała myśleć jednocześnie jak ktoś z rodu Whitmore i ktoś, kto nigdy nie dopuściłby by jego tajemnice wypłynęły na wierzch. Dlatego właśnie, że komoda wydawała się rzeczą najoczywistszą i najjaśniejszą jak słońce oraz przedmiotem, który każdy by ominął to właśnie od niej zaczęła poszukiwania.
I nie myliła się. Po opróżnieniu pozornie głębokiej, górnej szuflady z kaszmirowych sweterków i śliskich koszul z drogiego materiału zastukała w jej dno z satysfakcją słysząc, że pod nim musi znajdować się coś jeszcze. Dość mozolne starania, które wliczały podważanie drewna od paznokcia po końcówkę piły do drewna, znalezionej w składziku na narzędzia ojca, po około dwudziestu minutach przyniosły rezultaty w postaci ułożonych ściśle co najmniej dziesięciu dzienników. Na ich grzbietach lśniły wygrawerowane na złoto daty roczne, które obejmowały przedział czasu od 1986 do 1999 roku. Oczekiwała większego zbioru materiałów, z których mogłaby się czegoś dowiedzieć, ale wiedziała, że tylko ktoś głupi schowałby to wszystko w jednym miejscu.
Po wydobyciu stosu książek postarała się, by wszystko wyglądało tak, jakby w sypialni nigdy nic nie zaszło. Dzierżąc w dłoniach obite w czarną skórę dzienniki, z nieco pożółkłymi już stronami udała się z powrotem do swojej sypialni zaszywając się w najdalszym kącie swojego pokoju, pomiędzy ścianą, a sięgającą aż po sufit wysoką, dębową szafą, jakby robiła coś niedozwolonego lub popełniała  najgorsze z możliwych wykroczeń. Przewracając z rozpalonymi policzkami strony zapisane kaligraficznym, pochyłym i smukłym pismem jej matki po ponad godzinie chciała się poddać, zauważając tam jedynie wspominki matki o świeżo upieczonym małżeństwie jej i jej ojca Richarda. Ze zrezygnowaniem otworzyła losowo wybrany dziennik na przypadkowej stronie, rozczarowana brakiem rezultatów jej małego śledztwa oraz najprawdopodobniej zmarnowanym czasie. Była ona zapisana koślawym i przerywanym gdzieniegdzie pismem, które od razu zwróciło na siebie uwagę, odstając od reszty spójnego i starannie zapisanego tekstu, jakby było pisane w pośpiechu.
            „Richard i ja właśnie odebraliśmy małą. Śpi na tylnym siedzeniu samochodu, a my jak szaleni pędzimy przed siebie. To nie Gilbertowie nas przerażają, ale ich..jakby to nazwać..dalecy znajomi. Nie miałam nawet czasu dokładnie przyjrzeć się jej krągłej buźce mlecznego koloru, nad czym naprawdę ubolewam. Podobno tam zwracali się na nią Audrey, ale dla naszego własnego jak i jej bezpieczeństwa będzie musiało to ulec zmianie.
Zawsze podobało mi się imię Alice.
Za co najmniej cztery godziny powinniśmy być na miejscu. Czuję się jakbym znowu miała szesnaście lat, mimo, że miało to miejsce pięć lat temu. Jestem jednocześnie szczęśliwa i przerażona. Uśmiech ciśnie mi się na usta wiedząc, że mała w końcu jest z nami, ale jednocześnie trzęsę się ze strachu wiedząc, że o n i będą jej szukać i próbować nam ją odebrać. Czego nie zniosę. I tak już dużym wyrzeczeniem jest dla mnie wyprowadzka z rodzinnego miasta. Niestety już za dwa tygodnie staniemy się prawowitymi obywatelami miasteczka Mystic Falls w stanie Virginia, co jest częścią naszej umowy.”
Mery nie mogła i nie chciała czytać dalej tekstu w postaci tajemniczych ogólników. Pamiętnik jej matki mimowolnie wysunął się z jej drżących dłoni, a tył głowy oparła o ścianę znajdującą się przed nią czując mdłości. W myślach kluczyło teraz jeszcze więcej pytań, które rodziły następne i następne, jak rząd przewracającego się domino. Krążąc po pokoju w panice wepchnęła dzienniki na samo dno kosza na brudną bieliznę, które szczelnie zasłoniła stosem sweterków w ciemnym kolorze, nie mogąc dłużej na nie patrzeć. Trzymanie ich w dłoniach parzyło ją w skórę.
Nie wiedziała już dłużej kim są jej rodzice, kim jest Alice, ale największą zagadkę stanowiła dla siebie ona sama. Pewnym dla niej był jednie fakt, że rudowłosa nigdy, przenigdy nie mogła się o tym dowiedzieć. Wystarczająco dużo już ostatnio przeżyła, a Mery nie chciała być powodem czegoś, co mogło by zachwiać jej świat u samych podstaw po raz kolejny. Nie myślała, że kiedykolwiek to powie, ale nie mogła się już doczekać kiedy jej rodzice po raz kolejny opuszczą dom, udając się na kolejną z ich wypraw biznesowych.

           
Alice nie miała nastroju ani ochoty na opuszczanie swojej sypialni dzisiejszego dnia. Tak samo, jak nie widziała sensu odsłaniania zasłon, przebrania się z piżamy, zjedzenia śniadania czy chociażby rozczesania włosów. Dlatego też, spędziła go na wpatrywaniu się tępo w sufit bez wyraźniejszego celu oraz liczeniu gwiazdek przyklejonych na suficie, po minucie i tak tracąc rachubę. Liczby i matematyka nigdy nie były jej dobrą stroną. Inne działania niż te wymienione wcześniej wydawały się jej bezcelowe. Wmawiała sobie, że tak naprawdę jest to kolejny zwykły weekend, w który nie ma ochoty wyjść z łóżka, a jedynym czynnikiem ją ograniczającym jest lenistwo, kiedy prawdą było, że przed wyjściem z łóżka powstrzymywał ją strach przed kolejnymi niekontrolowanymi przez nią zmianami i brak odwagi w zmierzeniu czoła z brutalną rzeczywistością.
            Ku jej niezadowoleniu czas laby skończył się w chwili, kiedy po wielkiej posesji rozległ się donośny dźwięk dzwonka do drzwi sygnalizujący, że ktoś przyszedł z odwiedziny. Po około pięciominutowych nawoływaniach, by to Mery przyjęła nowoprzybyłą osobę i wiązance przekleństw, kiedy ta nie spełniła jej oczekiwań zmuszona była opuścić progi swojej sypialni zirytowana do granic możliwości. Nie spiesząc się zbytnio powłóczyła się niechętnie na dół, nie fatygując się nawet by spojrzeć w wizjer.
            Otworzyła drzwi z rozmachem ze zdziwieniem spotykając równie zaskoczone spojrzenie piwnych, niewinnych oczu Eleny Gilbert. Nie wiedziała, która z nich jest bardziej zdumiona, ona sama, czy jej dawna przyjaciółka. Z naciskiem na słowo dawna. Ściągnęła brwi z niezadowolenia po czym założyła ręce na piersi, jakby próbowała stworzyć wokół siebie tarczę albo pole siłowe, przez które Gilbertówna nie mogłaby się przebić.
Po jej postawie zauważyła, że właśnie miała zamiar odejść, myśląc, że nie zastała nikogo w domu. Na widok starszej z sióstr Whitmore wciągnęła mimowolnie powietrze w skurczone z przestrachu płuca, a jej zazwyczaj pełne usta zacisnęły się w cienką linię, co nie uszło uwadze rudowłosej. Spoglądała na Alice swoimi niewinnymi oczami sarenki, jak gdyby nieświadomie próbując nieco zmiękczyć jej nastawienie do niej. Dłonią zaciśniętą na płaskim brzuchu i palcami wplątanymi w wchodzący w jej kolekcję tego typu ubrań sweterek z wycięciem w serek, zasygnalizowała swoją słabość i uległość, wiedząc, że to druga dziewczyna jest tu samicą Alfa.
- Elena. – zaczęła prosto i krótko Alice, wycofując się w głąb korytarza chcąc jak najszybciej zakończyć spotkanie. Kolejna rzecz na którą nie była przygotowana. Kiedy to był ostatni raz, kiedy spotkała się twarzą w twarz z szatynką? W noc, kiedy jej eks-przyjaciółka postanowiła zniszczyć jej życie? – Czego chcesz? – warknęła przez zaciśnięte żeby powodując, że właścicielka ciemnych oczu szybko spuściła wzrok na swoje dłonie, walcząc z samą sobą. Zdenerwowana założyła pasmo włosów za ucho jak to miała w zwyczaju, kiedy robiła coś wbrew samej sobie.
- Przyszłam do Mery – zaczęła nieśmiało wciąż unikając jej spojrzenia, a Alice po raz kolejny zauważyła, jak bardzo się różnią. Zupełne przeciwieństwa, ona z płomiennymi włosami jak i oczami oraz charakterkiem ciężkim do utarcia i nieśmiała, wypadająca zwyczajnie na jej tle Elena Gilbert, którą przecież wszyscy tak ubóstwiali. – Nie miałyśmy szansy dokończyć naszej wczorajszej rozmowy, tak szybko wybiegła…
-Co masz na myśli mówiąc „wczorajsza rozmowa”. – wycedziła przez zaciśnięte zęby dziewczyna z zaczerwienioną buzią, czując, że jej wściekłość sięga zenitu, a w uszach szumi gorąca krew. – Słuchaj, Gilbert. Nie wiem co sobie wymyśliłaś, w tej swojej małej główce – kontynuowała wywód wskazując ją oskarżycielsko palcem, na co jej rozmówczyni ściągnęła brwi jakby chcąc zaprzeczyć temu, co Alice zaraz powie – Ale trzymaj się z daleka ode mnie, a zwłaszcza od mojej młodszej siostry, rozumiesz. – nie panując nad sobą już dłużej niemal krzyczała chwytając brzeg drzwi by zatrzasnąć je przed nosem zdezorientowanej Gilbretówny. Zadziwiające było to, do jakiego stanu Alice mogła doprowadzić szatynkę.
-Czego chcesz?! – wykrzyknęła po raz kolejny Alice prosto w twarz przerażonej Eleny. – Zniszczyłaś już wystarczająco dużo w moim życiu! Nie martw się, wciąż nie zamierzam powiedzieć Mattowi o twoim kilkumiesięcznym romansie z Lukiem. Chciałaś się upewnić? – wypluwała z siebie słowa niczym najgorszego rodzaju truciznę – Jedynym pocieszeniem jest to, że jego obrzydliwej gęby nie muszę już oglądać, ale ciebie wciąż coś trzyma w tym mieście. Chce mi się wymiotować jak ciebie widzę. Żegnam. – zakończyła swój wywód ciężko dysząc ostatecznie wyprowadzona z równowagi. Całą swoją frustrację spowodowaną ostatnimi dniami, ba, nawet miesiącami, wyładowała na byłej przyjaciółce.
-Zaczekaj! – jęknęła rozpaczliwie i sięgnęła do nadgarstka dziewczyny próbując powstrzymać rudowłosą przez zatrzaśnięciem drzwi – Alice. Jesteś moją siostrą bliźniaczką. – oznajmiła zdesperowana.


Rok wcześniej, październik, noc duchów.
            -Krwistoczerwona czy fioletowa? – zapytała Elena przykładając do swojej smukłej sylwetki dwie z sukienek, przyrównując je do siebie, nie mogąc się zdecydować. – Z jednej strony ta czerwona jest zjawiskowa i wybija się z tłumu, ale mam wrażenie, że jest zbytnio wyzywająca. – wypchnęła dolną wargę z niezadowoleniem, studiując uważnie swoje lustrzane odbicie. Tym zachowaniem przypominała Alice dziewczynkę, która nie wie na którą lalkę Barbie się zdecydować. Spędzając niemalże całe dzieciństwo z Eleną Gilbert znała ją niczym własną kieszeń.
-Zależy, czy chcesz żeby Matty Blue-Blue nie mógł odkleić od ciebie swoich chciwych łapek, czy nie – stwierdziła Alice odnosząc się do chłopaka najlepszej przyjaciółki, Matt’a Donavan’a, na co policzki szatynki pokryły się szkarłatem, a rudowłosa wsunęła do ust kolejnego chipsa zanurzonego w pikantnym sosie. Z chytrym uśmieszkiem dobrze wiedziała, że trafiła w jej czuły punkt.
-Niech będzie więc czerwona. – stwierdziła dziewczyna opadając płasko na miękki materac tuż obok powierniczki swoich największych tajemnic. Coś w jej minie i upartym wpatrywaniu się w sufit wydało się podejrzane, jakby usiłowała koniecznie zataić przed nią jakiś fakt, co było dziwne biorąc pod uwagę, że mówiły sobie wszystko, ale zielonooka dobrze wiedziała, że nic dobrego nie wyniknie z wyduszania z niej informacji na siłę.
            Ich przyjaźń chociaż zaczęła się burzliwie, nawet jeżeli poznały się kiedy miały niecałe cztery lata, przez większość czasu toczyła się spokojnym torem. Nie były osobami kłótliwymi i chociaż istniały tematy na które potrafiły się spierać, zawsze znalazły między sobą drogę porozumienia.  Alice i jej rodzice mieszkali wtedy w Mystic Falls niezbyt długi czas, niecałe pół roku. Podczas jednego z ich wielu spacerów na tutejsze place zabaw rudowłosa miała okazję mieć towarzyszkę do zabawy w piaskownicy po raz pierwszy.
            -Jestem Alice – oznajmiła dumnie dziewczynka przykładając dłoń na wypiętą pierś, chwaląc się swoją błyszczącą koszulką z „Króla Lwa”. – I to moja piaskownica, znajdź sobie inną. – dodała, na co mała wtedy Elena zareagowała zaciśniętymi piąstkami i sypnęła białym piaskiem w twarz koleżanki, by pokazać, że ma prawo do zabawy w tym miejscu tak samo jak ona.
            Po kłótni o foremkę w kształcie gwiazdki, nakreśleniu linii biegnącej dokładnie przez środek kompleksu dziecięcych zabaw i przekonywaniu siebie nawzajem, że tylko jedna z nich może być prawowitą księżniczką, panującą nad ich miasteczkiem, a druga jest co najwyżej tylko jej poddaną zdążyły się przekonać, że w swoim towarzystwie nawet całkiem znośnie się bawią.
            Rodziny Gilbert i Whitmore wdały się w nieco bardziej zażyłe stosunki. Od kiedy Alice potrafiła sięgnąć pamięcią spędzali razem część wakacji urządzając sobie dwutygodniowy kemping, który wliczał spływ kajakiem w górę rzeki, a podczas Świąt Dziękczynienia siedzieli przy jednym stole wymieniając się przepisami na coraz to bardziej wykwintnego indyka z rozmaitymi nadzieniami. Starsza sióstr z Whitmore traktowała Elenę jak drugą siostrę, nie było dnia, którego nie spędziłyby razem. Kiedy poszły po raz pierwszy do szkoły z pasującymi do siebie plecakami i ubraniami, trzymając się za ręce większość uznała je dziwnym trafem za siostry bliźniaczki, chociaż różniły się jak ogień i woda. Od zawsze spędzały razem przerwę obiadową, w późniejszych latach dzieliły ławkę na biologii, kiedy przyszło im rozcinać ciało żaby, a tradycją dla obu dziewczyn stały się wyjazdy nad jezioro wraz z ich chłopakami Matt’em i Lukiem podczas wiosennej przerwy.
            Historia Alice i Luke’a zaczęła się dwa lata przed felernym wieczorem Halloween’owym, który raz i na zawsze zakończył ich znajomość. Mimo, że ich związku brakowało „tego czegoś”, pasji, namiętności, byli ze sobą szczęśliwi. Ich znajomość podtrzymywała tylko i wyłącznie potrzeba czegoś trwałego i poczucie bezpieczeństwa u swojego boku. Dziewczyna kochała go na swój własny sposób, jednak był to inny rodzaj miłości niż taki, którym darzysz tego jedynego.
Luke był popularnym chłopakiem, za którym oglądała się każda zdrowa na umyśle nastolatka uczęszczająca do publicznej szkoły jaką była Mystic Falls High School. Główny rozgrywający ich drużyny, noszącej wdzięczną nazwę Timbervolwes, futbolista dzięki czemu zawdzięczał wysportowane ciało, właściciel piwnych oczu z chłopięcą iskrą nadającą mu wyglądu rozrabiaki. Kiedy się uśmiechał jego dziecięca buzia o oliwkowym odcieniu, okalana kosmykami ciemnych, lekko wijących się włosów, sprawiała, że nie mogłeś i nie chciałeś oderwać od niego wzroku, a w pucołowatych policzkach ujawniały się urocze dołki. Nie był zbytnio błyskotliwy, ale wszystko wynagradzał jego wygląd.
Tamtejszego wieczora mieli udać się razem na organizowaną co roku, szkolną imprezę Halloween’ową, ona przebrana za kobietę kot, w lateksowym stroju, który podkreślał jej smukłe nogi i znajdujące się w odpowiednich miejscach krągłości, a on za Batmana, jako zagorzały fan owego super-bohatera. Na miejsce przyjechali oddzielnie i chociaż minęła już ponad godzina od kiedy zabawa się zaczęła Alice nigdzie nie mogła dostrzec jego tak bliskiej jej sercu sylwetki.
Sala gimnastyczna została przystrojona we wszelkie z możliwych tandetnych ozdób, które pierwotnie miały być strasznie, ale wypadły kiczowato. Światła przytłumione przez sieć gęstych pajęczyn sprawiały, że pomieszczenie spowijał półmrok, a setki uczniów zgromadzonych na parkiecie w dusznym ścisku, przyprawiłyby niejednego klaustrofobika o zawrót głowy. Z głośników płynęła składanka upiornych melodii. Można było tam znaleźć również miejsce, w którym istniała możliwość zrobienia sobie zdjęcia ze szkieletem wykradzionym z sali biologicznej jak i atrakcje w postaci „przypnij ogon dyrektorowi Weberowi”, ironicznie mówiąc oczywiście.
Rudowłosa mimo dość długiej nieobecności swojej randki nie zamierzała marnować czasu. Wirowała na parkiecie z koleżankami i kolegami, popijała poncz, zrobiła sobie sesję zdjęciową z maskotką przedsięwzięcia, czyli wcześniej wspomnianym kościotrupem. Bawiła się jak nigdy w życiu. Właśnie w takie noce jak te pozwalała sobie na oddech, rozrywkę, oderwanie od poetyckiego stylu życia i codziennej nauki. Miło spędzony czas ku jej rozczarowaniu przerwał nagły telefon od młodszej siostry. Niechętnie opuściła salę gimnastyczną wychodząc na chłodny korytarz. Chciała oddzwonić do Mery gdzieś, gdzie będzie nieco ciszej, zwłaszcza, że obiecała rodzicom, że będzie opiekowała się nią cały wieczór. Zdecydowała się, że najbardziej odpowiednim miejscem na złapanie oddechu jest sala muzyczna, w której nie powinno nikogo być. Jak bardzo się myliła.
-Luke – była to druga rzecz, która dobiegła do jej uszu po pchnięciu przeszklonych drzwi, pierwszą była mieszanina jęków i westchnień wydobywających się z gardeł Eleny i jej chłopaka. Wpatrywała się w nich z niedowierzaniem, niepewna czy powinna zacząć się śmiać, płakać czy wrzeszczeć. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, przez co para kochanków z początku nie zauważyła jej obecności.
Klatka piersiowa rudowłosej unosiła się w o wiele za szybkim tempie, a zaciśnięte w pięści ręce korciły ją by coś zepsuć, zniszczyć, rozerwać, potłuc, uderzyć. Widząc miażdżone nawzajem usta, splecione w niechlujnym pocałunku języki i dłonie bruneta wędrujące po odsłoniętych przez podwiniętą sukienkę udach dziewczyny poczuła się jakby ktoś dźgnął ją prosto w serce. Krwistoczerwona sukienka, którą cztery godziny wcześniej pomogła wybrać najlepszej przyjaciółce. Nie chciała ona zaimponować swojemu chłopakowi, a Luke’owi. Jej Luke’owi.
-Obyście oboje zgnili w piekle. – rzuciła na odchodne, kiedy para w końcu raczyła zauważyć jej obecność. Opuszczając pomieszczenie nie zdołała zauważyć odskakujących od siebie niczym poparzonych dwóch z najważniejszych w jej życiu osób, przyciśniętej do napuchniętych od pocałunków ust pięści Eleny i bladego oblicza jej byłego chłopaka.

Teraźniejszość
            Zawieszone na gałęziach drzew lampiony, kołyszące się lekko na wietrze, jak i świeczki dzierżone w dłoniach każdego obywatela nadawały wieczorowi magiczną poświatę i niezwykłą atmosferę. Niebo było bezchmurne, gwiazdy skrzyły się niczym nieograniczone, ale to nie one były wyjątkowe dzisiejszego dnia, tylko kometa przecinająca granatowe sklepienie raz na półtora wieku. Główny dziedziniec miasteczka Mystic Falls zatłoczony był ludźmi o różnym wyglądzie, wieku, płci i rasie, odzianych w letnie kurtki lub bluzy z kapturem. Tej nocy wszyscy mieszkańcy opuścili swoje bezpieczne domy by oddać się w całości oglądaniu tego astronomicznego zjawiska, wliczając w nich wypraną z emocji, błądzącą po omacku Alice i zmartwioną zachowaniem siostry Mery.
-Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – dopytała się ponownie ciemnowłosa, trzymając rudowłosą pod ramieniem, jakby bała się, że ta zaraz rozpłynie się niczym powietrze. Jej zwyczajnie już blada skóra w tym świetle wydawała się przeźroczysta, a oczy miała szklane i puste. Niczym zepsuta i niechciana lalka. W odpowiedzi uzyskała tylko niemal niezauważalne kiwnięcie głową, co utwierdziło ją w przekonaniu, że coś ponownie uciekało jej sprzed nosa. Wygląd Alice sprawił, że wyrzuty sumienia spowodowane ukryciem dziennika objawiły się w nagłym ścisku żołądka. – Przyniosę nam herbaty, hm?
-Jak chcesz. – odrzekła tylko cicho, pozwalając młodszej z sióstr Whitmore oddalić się szybkim krokiem w kierunku ustawionych niedaleko wózków z ciepłymi napojami i hot dogami. Czując przypływ zimna naciągnęła na skostniałe dłonie rękawy wełnianego swetra, a ręce założyła na piersi. Nie była pewna, czy chłód jest spowodowany pogodą, czy jej rozbitym w małe kawałeczki sercem.
            -Wiesz, ta kometa, podróżuje przez niebo już setki lat. Samotna. – Alice obróciła się zaskoczona w stronę, z której dobiegał cichy i miękki głos. Tuż przy jej boku stał Stefan Salvatore, a ona nawet nie zauważyła, od kiedy jej towarzyszył. Jego widok i dźwięk wypowiedzianych słów było niczym miód na poszarpane, zgniecione i rzucone w kąt serce rudowłosej. Głowę zadartą miał do góry, uważnie obserwując meteoryt powolnie przemierzający niebo, niczym raca rzucona wysoko w powietrze, poruszająca się w zwolnionym tempie. Miękkie i ciepłe światło rzucane przez lampiony sprawiało, że wyglądał jeszcze piękniej niż zazwyczaj. Zielone oczy nabrały blasku, a szlachetny profil zdawał się być wykuty w alabastrze. – Myślę, że to tylko kula lodu, uwięziona na ścieżce, z której nie może uciec. – zakończył swój wywód spoglądając ostatecznie na zdziwioną jego obecnością Alice, która z rozchylonymi ustami próbowała sformułować jakieś sensowne zdanie, a szok malujący się na jej twarzy był pierwszą emocją okazaną od wielu godzin po spotkaniu z Eleną Gilbert.
-A ty, Alice? Czujesz się samotna? – zadał jej pytanie, wpatrując się intensywnie w budzące się do życia tęczówki dziewczyny.
            Mery zwolniła widząc, że jej siostra znalazła sobie nowe towarzystwo. Nie wiedząc zbytnio co zrobić z trzymanymi w dłoniach napojami, oparła się o pień pobliskiego drzewa, chcąc dać Alice i jej nowemu znajomemu chwilę prywatności. Zdziwiona zaobserwowała, że w jego towarzystwie rudowłosa wyglądała na o wiele bardziej… żywą. Uśmiechała się lekko, zasłaniając buzię dłońmi, gesty, których nie widziała u niej od dawna. Czy istniał na świecie ktoś, kto zwróciłby jej dawną Alice? Nieśmiałą, kochającą życie, właścicielkę romantycznej duszy?
            -Widzę, że twoja siostrzyczka dała ci kosza, Angry Dimples, huh? –stwierdził Damon, opierając swoją brodę na ramieniu brunetki, która podskoczyła niemalże rozlewając zawartość obu kubków, na co zareagował niskim, melodyjnym śmiechem. – Boisz się mnie? – kontynuował, widząc, że dziewczyna nie zamierza odpowiedzieć na jego wcześniejsze pytanie. Swoje dłonie splótł na płaskim brzuchu brązowookiej, trzymając ją w uścisku, z którego nie miała możliwości ucieczki. Ku swojemu zaskoczeniu i toczonej wewnętrznie walki stwierdziła, że wcale nie chce, żeby przestał ją dotykać. Ktoś, kto przyglądał się im z boku mógłby po prostu stwierdzić, że są miło spędzającą czas parą kochanków.
-Nie – odparła twardo Mery, zaciskając swoje szczęki, nie chcąc robić awantury na widoku całego miasteczka. Irytował ją fakt, że nie mogła spojrzeć mu w oczy, że była zupełnie niezdolna do oporu wobec dupka-Salvatore, że dotyk jego skóry na jej własnej sprawiał, że była rozpalona do czerwoności, a specyficzny zapach alkoholu wymieszany z dymem samochodowym i drogimi perfumami poruszał jej zmysły do życia.
            -Powinnaś. – stwierdził krótko – Doszły mnie słuchy, że jesteś właścicielką pewnego naszyjnika. Kompletna tandeta nikomu niepotrzebna. Zupełnie jak ty. – dodał z uśmiechem obracając ją do siebie. Spojrzenie niebieskich tęczówek było groźne i przywodziło jej na myśl drapieżnika, który właśnie miał zamiar upolować swoją ofiarę. Ręce zacisnął na jej nadgarstkach, dając jej znać, żeby nawet nie próbowała uciekać. – Moja koleżanka wyraźnie zaznaczyła swoją potrzebę posiadania owego śmiecia, a ty będąc dobrą dziewczynką grzecznie mi go oddasz, prawda? – bardziej stwierdził niż zapytał, zakładając zabłąkany kosmyk włosów za ucho dziewczyny, niemal czułym gestem w przeciwieństwie do ognia szalejącego w jego spojrzeniu.
-Nie mam pojęcia o czym mówisz. Nie widziałam niczego takiego na oczy. W życiu. –zagryzła policzki pragnąc dodać sobie odwagi, by po chwili poczuć metaliczny smak krwi wypełniający jej usta. Była przekonana, że jej twarz pozostała kamienna i nieugięta, jednakże serce zdradzało ją w stu procentach, niemalże wyskakując z jej piersi.

           
Dokąd to wszystko zmierza?
            Teraz już jestem pewna, że nic z tego nie skończy się dobrze.
           
            Mery odłożyła długopis. Dzisiaj nie spała samotnie. Towarzyszył jej stary naszyjnik w rubinowym kamieniem, zaciśnięty w drobnej dłoni. Nie zamierzała oddać go nikomu, a już na pewno nie Damonowi Salvatore.

sobota, 14 listopada 2015

Księga Pierwsza I Rozdział trzeci

Księga Pierwsza
Rozdział trzeci



   
 Zerwała się do pionu łapczywie pobierając tlen, płuca ją paliły, wzrok miała rozbiegany, a palce kurczowo zaciśnięte na pościeli. Każda komórka ciała rozpaczliwie domagała się tlenu. Firanka powiewała delikatnie na chłodnym, nocnym powietrzu, które wpływało do pomieszczenia.  Koszmar, który skończył się tuż przed chwilą, przypominał kalejdoskop wspomnień, teraźniejszości i przyszłych wydarzeń. Wymieszane i przerywane sceny wywoływały zawroty głowy, a i przy tym przyprawiały ją o mdłości.
            Zerknęła na swoją rozpaloną i lśniącą od potu skórę mlecznego odcieniu, która momentalnie pokryła się gęsią skórą w zetknięciu z chłodnym wiatrem. Dostawał się on przez uchylone okno, wprawiając zdjęcia przytwierdzone do ściany w ruch, zapowiadając nadchodzącą burzę. Przyciskając pięści do oczu, odgoniła z nich resztki snu, po czym spuściła bose stopy na starą, wyłożoną deskami podłogę, która jęknęła lekko pod jej ciężarem.
            Usiłując skupić się na dotarciu do kuchni po omacku, znajdującej się piętro niżej, próbowała stłumić wyryte już trwale w jej umyśle fragmenty snu, które zdawały się być żywcem wyjęte z hollywoodzkiego horroru. Uważaj na piąty od góry stopień, on zawsze skrzypi, a nie chcesz niepotrzebnie obudzić Alice – poinstruowała się po czym zeszła ostrożnie ze schodów, na ulubiony dywanik jej matki, kierując się w stronę nowocześnie urządzonego pomieszczenia.
            Meble w kolorze grafitowej czerni z przebłyskami metalu, nie przywodziły na myśl rodzinnego ciepła, a raczej sterylne laboratorium, w którym rozcinasz zamrożoną żabę na biologii, żeby dzieciak ze szkoły, za którym nie przepadasz mógł rozsmarować ci jej wnętrzności na włosach. Gdyby nie brudne naczynia w zlewie, które zazwyczaj zostawiała po sobie Alice, można by pomyśleć, że cały ich dom jest wystawiony na ekspozycję, a od rana powinni się tam kręcić agenci nieruchomości. Może i wydawałaby się bardziej przyjaznym miejscem, gdyby członkowie rodziny Whitmore nauczyli się spędzać w niej czas, a po pierwsze spędzać czas ze sobą. Co w przypadku rozjazdów powszechnych wśród życia ich rodziców nie było rzeczą łatwą do osiągnięcia.
            Dzisiaj było inaczej, co prawie zwaliło z nóg młodszą z sióstr. Pierwszą rzeczą, która nie uszła jej uwadze był wszechobecny zapach jedzenia, które faktycznie zostało ugotowane, na praktycznie nie używanej wcześniej kuchence. Tradycją było zamawianie posiłków na wynos, ba, na blacie znajdowała się nawet książka, obita w aksamitną skórę, w której znajdowały się namiary jak i menu restauracji rozsianym po całym stanie Virginia. Drugą rzeczą był śmiech d w ó c h osób, w dodatku o godzinie trzeciej dwadzieścia siedem nad ranem, jak wskazywał cyfrowy zegarek piekarnika. Momentalnie poczuła się niemal naga w swoich kremowych, krótkich spodenkach i białym podkoszulku, które służyły jej za piżamę w te upalne, lipcowe dni.
- Mery! – wykrzyknęła Alice, opatulona szczelnie, o zgrozo, z trzydziestoma stopniami Celsjusza na zewnątrz, w swój ulubiony szlafrok uszyty na podobę czarnego kota. Dotychczas łokcie miała oparte o marmurowy blat, a włosy odgarnięte z szyi w kokieteryjnej pozie, jednakże na widok swojej zdezorientowanej zaistniałą sytuacją siostry pośpiesznie wyprostowała plecy przy okazji przywracając swoją fryzurę do pierwotnej formy – To Stefan, jest miły – dodała niezręcznie, próbując zaznaczyć nieszkodliwość jednego z braci Salvatore.
            Czarnowłosa zmierzyła podejrzliwie wzrokiem ich obu jak i całe pomieszczenie, zakładając niedawno ścięte, ciemne włosy za uszy. Przygryzła kciuk jak zawsze, kiedy nad czymś głęboko rozmyślała. Stefan Salvatore u niej w domu, w środku nocy, jedzący naleśniki polane czekoladą. To nie mogło być niebezpieczne prawda? Nic na to nie wskazywało, zwłaszcza, że zielonooki chłopak nie był ani trochę zaniepokojony, ani spłoszony. Uśmiechał się łagodnie, uprzejmie, jak gdyby takie sytuacje były na porządku dziennym. Poza całą irracjonalnością i niefortunnością tego spotkania wszystko inne zdawało się być w porządku? Po niespełna minucie, która zdawała się wiecznością, cisza w końcu została przerwana.
            - Ja i Mery poznaliśmy się już wcześniej – zwrócił uwagę rudowłosej, która automatycznie skupiła całą swoją uwagę na nim, jej wzrok wędrował z oczu, na usta i z powrotem. Mery wątpiła, że jakiekolwiek jego słowa do niej docierają, zwłaszcza, że była w głębokim stadium podziwiania jego anatomii – Na imprezie u Tylera Lockwood’a dwa tygodnie temu. – dokończył, na co Alice kiwnęła głową zamyślona, a swój wzrok przeniosła z powrotem na dziewczynę.
- Nie będę wam przeszkadzać… chyba? – bardziej zapytała niż stwierdziła brązowooka – Przyszłam tylko się napić. – wytłumaczyła po czym przeciskając się między kuchenną wyspą, a jej siostrą sięgnęła po szklankę by wypełnić ją lodowatą wodą z kranu.
            Podczas tej krótkiej wymiany zdań Mery zdążyła dojść do jednego, dość dużego wniosku. Jej siostra, pewna siebie, uosabiana z niedostępną byle komu pięknością, czasem agresywna i łatwo unosząca się gniewem, w towarzystwie blondyna stawała się inną, niemal nierozpoznawalną osobą. Mogłaby przysiąc, że kiedy on obdarzał ją uśmiechem i ciepłym spojrzeniem, ona odwracała nieśmiało wzrok, spoglądając na niego spod rzęs, a jej policzki pokrywały się szkarłatem, podobnym do odcieniu jej włosów. Takich rzeczy nie widziała u rudowłosej nigdy przedtem, ale nie zaprzeczała, że są one rzeczą pozytywną, w porównaniu z jej często pijanym i wybuchowym wydaniem.

           
Mery zeszła na dół ponownie dopiero wtedy, kiedy na niebo wzniosło się słońce, pozwalając swojemu bliźniakowi księżycowi odpocząć na kolejne kilkanaście godzin. Gdyby nie tykający nieustannie zegarek mogłaby przysiąc, że poranek jeszcze nie nastał, co było sprawką pochmurnej, deszczowej pogody, która w Mystic Falls była niczym wygrana na loterii. Ku jej uldze tym razem w kuchni nie zastała żadnych niespodzianek, a wszystko wróciło do porządku dziennego, wraz z brudnymi naczyniami w zlewie. Jednakże wraz z normalnością, za którą była tak bardzo wdzięczna i pełnym zlewem w parze szły niezrobione zakupy (kiedy Alice w końcu się nauczy?!) i ponowna niemożliwość zrobienia sobie ciemnej, mocnej, niesłodzonej kawy, która była dla młodszej z sióstr na równorzędnym szczeblu ważności co powietrze. Wygląda na to, że jej wizyty w Grillu miały stać się w niedalekiej przyszłości rutyną. Miała jedynie nadzieję, że tym razem nie spotka tam starszego z braci Salvatore.
            Niedługo potem pędziła po pustych uliczkach ich małego miasta, którego mieszkańcy byli dostatecznie mądrzy, wiedząc by nie wystawiać nawet koniuszka nosa za drzwi, chroniąc się przed mżawką i niższą o dziesięć stopni temperaturą, do której nie byli przyzwyczajeni, przynajmniej o tej porze roku. Ulice ziajały pustkami, dzieci, które zazwyczaj bawiły się na trawnikach jednorodzinnych domów już od wczesnych, porannych godzin teraz zapewnie tkwiły przed telewizorem, nie znajdując lepszego zajęcia, a pielęgnujące swoje ogródki starsze panie robiły na drutach lub oddały się swoim innym babcinym rozrywkom. Gdyby czarnowłosa mogła, zrobiła by dokładnie to samo co inni, niestety zmuszona była opuścić swój „pałac”, mimo, że żaden szlachcic nie poprosił ją o spuszczenie swojego długiego warkocza (ku ironii, zważając na to, że Mery była właścicielką włosów, które sięgały jej zaledwie do ramion). Była jednakże na tyle mądra by wcześniej przebrać się w miarę akceptowalne ubrania i zabrać ze sobą swoją ulubioną, szarą, rozpinaną bluzę z kapturem, na wypadek, gdyby zrobiło się jej zimno oraz zadbać o podstawowe czynności higieniczne, które zazwyczaj robi się rano, nie przejmując się już makijażem, byle by tylko nie powtórzyć sytuacji, kiedy to zrobiła z siebie kretynkę na oczach nieziemsko przystojnego faceta.
            Wróć. Nieziemsko przystojnego faceta? To chyba żart, Mery wcale tak nie myślała o Damonie-jestem-dupkiem-Salvatore, broń Boże. Od takich typów jak on zazwyczaj trzymała się z daleka, wiedząc, że zazwyczaj wnoszą do życia niczego nieświadomych dziewczyn jedynie ból i cierpienie. Wszystko zaczyna się niewinnie. Zaczepiają cię ni z tego, ni z owego, zabawiają rozmową, której drugie dno ma na celu sprawienie, że miękną ci nogi. Po jednej pogawędce nie możesz przestać o nich myśleć, nieustannie wyczekujesz ponownego spotkania, fantazjujesz o nim, przestudiowujesz w głowie możliwe scenariusze, rozplanowując sobie jak zachowasz się w jego towarzystwie. Jednakże gdy do niego dochodzi, sam jego widok robi z twojej ososby bezmózgą idiotkę, która bardziej przypomina zombie z The Walking Dead niż prawdziwą ciebie. Z każdą sekundą spędzoną przy nim zakochujesz się coraz bardziej, toniesz w obezwładniających uczuciach, a kiedy dopuszczasz potencjonalnego Casanovę do swojego serca, wyciska on z ciebie całe twoje siły witalne i pozostawia cię będącym prawdziwym chodzącym trupem przez dłuższy okres czasu. A będąc martwym w środku nie możesz się rozwijać, skupić na nauce, szkole, cierpią na tym twoje oceny, przez co nie masz szans na stypendium, na które pracowałaś całe życie, co idzie z rezygnacją z wymarzonych studiów i byciem bezrobotnym w przyszłości. Będąc bez pracy, jesteś nieszczęśliwa, nie masz celu w życiu, motywacji by ruszyć się z łóżka, a w ten sposób izolujesz się od rodziny, przyjaciół, a nawet od dostawcy pizzy, który dostarcza twoje jedzenie. Twoja egzystencja jest skończona i samotna. Wniosek? Nie daj się złapać w sidła łamaczom serc, to nigdy nie wyjdzie ci na dobre.
            Po jeździe pełnej przemyśleń młodsza z sióstr Whitmore nareszcie dotarła do swojego celu. Przytykając nos do szyby najpierw upewniła się, czy w budynku nie znajduje się osoba, na której nieobecności bardzo jej zależało. Ku jej uciesze w miejscowym barze nie było żywej duszy oprócz znudzonej barmanki, żującej ostentacyjnie gumę balonową, którą miała okazję poznać wcześniej oraz staruszka zajmującego miejsce w boksie na drugim końcu lokalu, pogrążonego w lekturze dzisiejszej gazety. Z zadowoleniem pchnęła drewniane drzwi, które ustąpiły pod jej naporem z lekkim oporem i wślizgnęła się do ciepłego pomieszczenia pełnego aromatu świeżo parzonej kawy wymieszanej z odorem drogich trunków, tanich alkoholi, oleju do frytkownicy i przypalonego mięsa, co dawało wcale nie aż tak złą esencję zapachową. Nie owijając w bawełnę czarnowłosa pośpiesznie zamówiła swoją ciemną kawę w kubku na wynos. Uderzając rytmicznie palcami o blat barowy w oczekiwaniu, myślami była gdzieś daleko. Miała dość dobry humor, którego nie zamierzała sobie popsuć niepotrzebnym zmartwieniom, chciała go w pełni wykorzystać.
            - Mery! – do jej uszu dobiegł głos, który automatycznie wypłukał ją z jej optymistycznego nastroju. Czy istniała nadzieja, że gdyby udawała, że niczego nie usłyszała, natrętna osoba po prostu by odeszła? – Dawno cię nie widziałam, tak samo zresztą jak i Alice. Co porabiasz tutaj tak wcześnie? Nie miałam cię za rannego ptaszka.
            Może, a nawet całkiem prawdopodobnie, dziewczyna była za bardzo uprzedzona do Eleny Gilbert, zwłaszcza, że nigdy nie wdawała się z nią w głębsze relacje niż wymienienie kilku zdań na korytarzach publicznego liceum, do którego obie uczęszczały. Mimo to nastawienie brunetki całkowicie zbiło ją z tropu, zachowywała się, jakby ich relacje były w choć najmniejszym stopniu zażyłe. Co dawało jej podstawy do udawania, że wie cokolwiek o jej osobie? W jej posturze było coś takiego, co utrudniało Mery obdarzyć nastolatkę zaufaniem, co niewykluczenie było powodem aury popularnej, wrednej dziewczyny z liceum, którą ubóstwia każdy chłopak, która kiedyś zdawała się jej drugą skórą, jak i jej dawnej znajomości ze starszą siostrą.
- Wpadłam tylko po kawę. No wiesz, trzeba jakoś żyć – odpowiedziała nieco niezręcznie Mery, co wcale nie było jej zamierzeniem, jednakże tak właśnie działało na nią przebywanie w towarzystwie osób, w których nie czuła się w stu procentach komfortowo. Podczas gdy jej rozmówczyni zastanawiała się jakby tu pociągnąć dalszą pogawędkę ona mogła się jej dokładnie przyjrzeć z bliska, czego nie robiła od dawna. Ze zdziwieniem zauważyła, że dawny figlarny błysk z jej oczu ustąpił zasnutemu mgłą spojrzeniu, a wcześniej nieco bardziej wyzywające ubrania, teraz stały się zapinanym po ostatni guzik kremowym sweterkiem w serek i sięgającymi za kostki ciemnymi spodniami. Czy istniała możliwość, że wypadek, który miał miejsce zeszłej wiosny wpłynął jakoś na jej osobowość? Może Mery się co do niej myliła, a Elena próbowała po prostu być uprzejmą? – A ty? Co sprowadza ciebie tutaj o tej godzinie?
- Z tego samego powodu co ty – jej twarz rozjaśnił uśmiech, zauważając, że ton czarnowłosej stał się bardziej przymilny i miękki, a spojrzenie mniej wrogie – Jenna zapomniała zrobić zakupów, to wszystko przez to, że ma dziś ważne spotkanie w pracy, a ja nie chcę jej zawracać głowy. Wpadłam więc tylko po kawę i zamierzam pojechać prosto na zakupy. – wytłumaczyła pokrótce.
- Rozumiem – czarnowłosa kiwnęła ze zrozumieniem głową, ale nim zdążyła dodać coś więcej na blacie pojawił się zamówiony wcześniej napój, a ślinianki automatycznie zaczęły produkować zwiększoną ilość śliny, czekając z utęsknieniem na upragniony zastrzyk kofeiny – No cóż, pora na mnie. Miłych zakupów. – rzuciła na odchodne zabierając ciepły, styropianowy kubek, mimowolnie kręcąc kluczykiem samochodowym na palcu.
            - Zaczekaj! – piękność Mystic Falls zawołała, gdy była już w połowie drogi do wyjścia – Ja i moje przyjaciółki spotykamy się dzisiaj po południu, tutaj. Może chciałabyś wpaść? Zjemy nieco dobrego, niezdrowego jedzenia, poplotkujemy, co ty na to? – przekrzywiła głowę pytająco, a gęste, proste jak drut włosy odrzuciła za ramię. Mery zamrugała parę razy niedowierzając w to co słyszy. Ona i elita Mystic Falls? Czy świat stanął na głowie?
- Um-.. – zacięła się, nie wiedząc jakiej odpowiedzi powinna udzielić, jednak błagalny wzrok Eleny Gilbert zwracał uwagę na to, że będzie jej bardzo przykro, jeżeli odrzuci ona jej propozycję – Pewnie, byłoby wspaniale. – przełknęła ślinę, czując zbliżający się atak wątpliwości i niepewności, który zapowiadał się kłuciem w brzuchu.
- Świetnie! – brunetka klasnęła w opalone dłonie, wyraźnie uradowana, a jej długie włosy zatańczyły wokół jej osoby – Już nie mogę się doczekać, do zobaczenia o piątej!


           
            Ból żołądka? Za bardzo oklepane. Nagłe objawy bardzo zakaźnej osoby, która uniemożliwia wyjście z domu przez długi okres czasu? Za bardzo nieprawdopodobne. Mery leżała na łóżku, z dłońmi splecionymi na swoim płaskim brzuchu, wpatrując się w obity ciemnymi, drewnianymi deskami sufit. Raz po raz zdmuchując niesforne kosmyki z czoła zastanawiała się, jaka wymówka mogłaby zapewnić jej immunitet w wywinięciu się ze spędzenia dzisiejszego popołudnia w towarzystwie przyjaciółek Eleny. Nie chciała wychodzić z wielu powodów, ale najbardziej zniechęcała ją pogoda, która nie poprawiła się ani trochę, deszcz nieustannie zalewał szyby strugami wody, urządzając sobie zawody z jego przyjacielem wiatrem oraz przeczucie, że tak naprawdę spotkanie z elitą Gilbert okaże się kompletną porażką, a ona będzie pełniła rolę piątego koła u wozu.
            Gdyby mogła, poradziłaby się Alice, a ta na pewno zaleciłaby jej pozostanie w domu, znając jej nastawienie do popularnych dzieciaków z ich miasteczka. Chociaż tak naprawdę Mery wiedziała, że ma to związek z tym, że Elena kiedyś była jej najlepszą przyjaciółką, powierniczką najskrytszych tajemnic, jednak nie trwało to wieczność, a obydwie trzymały się od siebie z daleka. Niestety akurat dzisiaj jej siostra nie znajdowała się w żadnym z pomieszczeń ich rozległej posesji. Szukała jej w bibliotece, która była jednym z ulubionych miejsc rudowłosej, o czym wiedziała tylko ona, nigdy nie przyznałaby się do tego jakiemukolwiek z jej wielu kochanków ani znajomych. Nie dziwiła się temu, że rudowłosa tak ubóstwiała to pomieszczenie, ciemna, skrzypiąca podłoga, regały książek ciągnące się od podłogi do sufitu, wygodna kanapa i skórzane fotele oraz rzeźbione na zamówienie stoły, mogły sprawić, że zapominało się o całym świecie mając wrażenie, że żyje się nie w tej, a w innej epoce, gdzie technologia nie zawładnęła jeszcze światem. Mery nie mogła jej znaleźć również ani w jej sypialni, ani w salonie, gdzie również często bywała. Najprawdopodobniej wyszła na zewnątrz, nie wspominając jej o niczym. Zastanawiała się tylko, czy towarzyszy jej niejaki blondyn o imieniu Stefan Salvatore.
            Bez jej starszej siostry ani żadnej sensownej wymówki nie było mowy o ominięciu spotkania w Grillu. Wstając niechętnie z wygodnej pozycji którą przyjęła na swoim łóżku rozpoczęła przygotowania do popołudniowego wyjścia. Po dłuższym namyśle zdecydowała się na delikatną, koronkową koszulkę z rękawem trzy-czwarte, w czarno-białe paski wykonane z koronki i dekoltem, który delikatnie eksponował jej wydatne obojczyki oraz na proste obcisłe, czarne spodnie. Krótkie włosy przeczesała grzebieniem, postanawiając nie kusić losu i nie walczyć zbytnio z upartymi lokami, a na twarz nałożyła delikatny makijaż, który wydobywał głębię jej oczu.
            Droga do lokalu zajęła jej krócej niż się spodziewała. Otulając się skórzaną brązową kurtką z kremowym kożuszkiem, wkroczyła do baru, rozglądając się niepewnie, a jej żołądek zacisnął się w supeł. Może to tylko jakiegoś rodzaju żart? Może Elena postanowiła z niej zakpić i mogła iść do domu? Niestety w jednym z boksów siedzieli już wszyscy, a na ich stoliku czekały napoje, które wyglądały, jak mrożona herbata, w której pobrzękiwały kostki lodu. Elena, która radośnie jej pomachała uśmiechała się promiennie, Caroline, właścicielka perfekcyjnych blond loków, która jak zwykle powalała swoją urodą oraz Bonnie, ta najcichsza z towarzystwa. Z ulgą zauważyła, że męska część ich grupy nie postanowiła się dzisiaj pojawić, jednakże nie wiedziała co bardziej ją przeraża, trzy pary oczu, które wpatrują się w nią z wyczekiwaniem, czy może świadomość, że mogą ją uznać za najgorszą nudziarę na świecie? Mimo wszystko Mery nie była zbytnio ciekawą osobą, a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Większość ludzi, którzy jej nie znali uważali ją za zadurzoną w sobie snobkę, która zadziera nosa, udając, że pozjadała wszystkie rozumy świata, kiedy tak naprawdę była cicha, bo nie potrafiła prowadzić nic nieznaczących rozmów, mądra i pochłonięta nauką, bo zależało jej na dostaniu się na dobrą uczelnię.
            - Mery, cieszymy się, że przyszłaś! – powitała ją dość ciasnym uściskiem długowłosa Elena, której kwiatowe perfumy lekko ją przydusiły – Niezbyt wiele cię ominęło, chyba, że rozmowy o tyłku Tylera, od którego Caroline nie może oderwać wzroku, się liczą. – posłała znaczące spojrzenie blondynce, która tylko wywróciła oczami, dając znać, że jej przyjaciółka wszystko wyolbrzymia.
- Tylko rozmowy o tyłku Tylera? Chyba a ż rozmowy o tyłku Tylera. – rzuciła Mery i zajęła miejsce obok drobnej Bonnie, kładąc dłonie płasko na stole, nie wiedząc zbytnio jakimi innymi słowami zareagować na informację, którą otrzymała od Gilbert. Przy ich stoliku zaległa cisza, a każda z dziewczyn spojrzała zdziwiona na czarnowłosą, która przez chwilę pomyślała, że popełniła kolejną gafę socjalną, ku jej zaskoczeniu, po chwili wszystkie zaczęły chichotać jak opętane.
- Wiesz co, Whitmore? Zaczynam cię lubić. – oświadczyła oficjalnie Caroline Forbes i stuknęła się swoją szklanką ze szklanką należącą do Mery.
            Reszta czasu płynęła niesamowicie szybko, podczas popijania kolejnych szklanek mrożonej herbaty dowiedziała się paru nowych plotek, a mianowicie tego, że blond włosa rzeczywiście miała słabość do Lockwooda, Elena na dobre skończyła ze Stefanem (to oni w ogóle byli razem? Mery rzeczywiście była odcięta od wszelkich wiadomości), a ojciec Bonnie po raz kolejny wyjechał na jedną z dłuższych podróży związanych z pracą, co mogła zrozumieć, wiedząc jak to jest żyć w pustym domu. Podczas ich spotkania telefon Mery nieustannie dzwonił, a ona nie chcąc być nieuprzejmą kilka razy zignorowała połączenia przychodzące od jej siostry Alice, a następnie po prostu wyłączyła telefon.
            - Mery, mam jedno, małe pytanko – zaczęła Caroline, na co jej przyjaciółki zareagowały niepewną miną i nagle zaczęły unikać wzroku czarnowłosej, która wyraźnie zauważyła, że to wszystko, cały ten cyrk był spowodowany tylko po to, by mogły ją o coś wypytać, wykorzystać do własnych celów. – Czy kiedyś, być może przez przypadek, zauważyłaś, w tej swojej wielkiej willi, obecność starego, takiego trochę vintage, naszyjnika z czerwonym kamieniem w środku? Jest naprawdę brzydki, ale mama Tylera powiedziała, że należy do dziedzictwa naszego miasta, a skoro zbliża się Dzień Założycieli…
- Nie. – odpowiedziała krótko Mery, jej zmysły wyostrzyły się, wiedziała, że musi być ostrożna w odpowiedzi na jakiekolwiek pytania zadane przez tą trójkę. – Niestety nie mam bladego pojęcia o czym mówisz.
            To wszystko, „przypadkowe” spotkanie z Eleną tego poranka, zaproszenie ją tutaj było z góry ustawione. Nie wiedziała czy bardziej boli ją bycie wykorzystaną, czy to, że dała się tak po prostu nabrać.
- Jesteś pewna? – dopytała się cichym głosem Bonnie – Może po prostu o nim zapomniałaś, sprób-.. – zamierzała kontynuować swoją wypowiedź, ale przerwało jej pojawienie się podłużnego cienia, który zatańczył na ich stoliku. Jego właścicielem był nie nikt inny, jak sam Damon-jestem-dupkiem-Salvatore.
            - Co my tu mamy, spotkanie gangu Scooby-Doo, czy może sabatu czarownic? – zapytał, a na jego ustach zatańczył nieco figlarny, nieco kpiący uśmieszek. Mery zacisnęła ręce na blacie, każdą komórką ciała powstrzymując się od patrzenia na bruneta. Nie zamierzała mu dać tej satysfakcji, postanowiła udawać, że wcale go nie zauważyła.
- Damon, chcesz od nas czegoś konkretnego? – naburmuszyła się Elena, zakładając ręce na piersi.
Niewiele myśląc podniosła się ze swojego miejsca, zarzucając kurtkę z powrotem na ramiona, a zdziwione koleżanki powiodły za nią wzrokiem. Mery za to zaskoczyło bliskie spotkanie z klatką piersiową Damona i błękitnych tęczówek, których był właścicielem, świdrujących ją na wskroś.
- Opuszczasz mnie tak szybko, Angry-Dimples? – zapytał rozbawiony jej reakcją, rozszerzonymi tęczówkami i wstrzymanym oddechem. Jej nowe przezwisko bardzo do niej pasowało, to inna sprawa, że czarnowłosa nie podzielała jego zdania.
- Wybaczcie dziewczyny, naprawdę świetnie się bawiłam – rzuciła pół ironicznie, odsuwając się od bruneta – Ale niestety moja siostra do mnie wydzwania, chyba stało się coś poważnego i powinnam pojechać do domu. Do zobaczenia. – dodała na odchodne, i nie dając im szansy na odpowiedź czym prędzej opuściła Mystic Grill.
            Na dworze powitało ją chłodne, wilgotne powietrze oraz dwadzieścia osiem nieodebranych połączeń od Alice, które zobaczyła po włączeniu telefonu. Zaniepokojona wsiadła do auta usiłując się otrząsnąć z pozostałości szoku, którego doznała spotykając Damona. Nie zamierzała ulec temu, jak wyglądał, sarkastycznym żartom, ani temu, w jaki sposób ją nazwał. Nigdy w życiu nie przyznałaby się przed sobą, że tak naprawdę na sam jego widok zaschnęło jej w gardle, a kolana zmiękły, niemal niezdolne do utrzymania jej ciężaru.

           
- Mama, tata. – powiedziała cicho Mery, zrzucając buty, które niosła w ręce na wypolerowane, białe kafelki. Obecność rodziców była ostatnią rzeczą, której by się spodziewała. Jednak byli tutaj. Stali w salonie, jej matka z rudymi włosami upiętymi w ciasnego koka przechadzała się boso po dywanie, z jej sylwetką oświetloną jedynie przez rozpalony kominek, szpilki leżały porzucone niedaleko, ojciec, ubrany w swój zwyczajowy garnitur, pił coś, co wyglądało na jeden z droższych alkoholi, zamyślony i pochylony nad szklanką, czarnowłosa mogła przyjrzeć się jego szlachetnemu profilowi. Alice zajmowała jeden ze skórzanych foteli, z pustym wyrazem na twarzy, którego nie widziała od kiedy jej ukochany pies Max został uśpiony. Na jej policzkach zauważyła też ślady łez i pozostałości makijażu na jej buzi, włosy były w istnym nieładzie. Po zachowaniu wszystkich obecnych łatwo wywnioskowała, że stało się coś poważnego.
            Spodziewała się tego, że rudowłosa nakrzyczy na nią za nieodbieranie telefonu, jednak nic takiego nie nastąpiło, zdawała się w ogóle nie zauważać obecności swojej siostry.
- Co się stało? – zapytała drżącym i zachrypniętym głosem Mery, oczekując łamiących serce wieści. – Wróciliście?
- Nie na długo – głos zabrał Richard Whitmore – Przyjechaliśmy tylko, żeby przekazać wam pewną wiadomość, Marie Rose, usiądź proszę. – westchnął, wypowiadając jej pełne imię, jak to miał w zwyczaju. Młodsza z córek spełniła jego polecenie wpatrując się z wyczekiwaniem w swoich opiekunów. – Anabelle, czy to ty chciałabyś zabrać głos w tej sprawie? – zapytał uprzejmie, jednak matka tylko machnęła ręką, przekazując pałeczkę swojemu małżonkowi.
Mery niepewnie spojrzała na jej siostrę, która wciąż tępo wpatrywała się w swoje dłonie, jedynym znakiem, który potwierdzał, że jest ona osobą żywą, był wydobywający się co jakiś czas drżący, stłumiony przez zaciśnięte usta szloch.

- Biologiczni rodzice twojej siostry wprowadzili się do Mystic Falls i chcą ją nam odebrać. 

piątek, 13 listopada 2015

Księga Pierwsza l Rozdział drugi

Księga Pierwsza
Rozdział Drugi


10 lipca
Drogi Pamiętniku,
czy jest niemądrym wierzyć w przeznaczenie? Zaufać swojemu instynktowi, kiedy zdrowy rozsądek podpowiada zupełnie co innego? „Lepiej żebyś nie kierowała się desperacją" - tak właśnie motywuje mnie mój własny mózg.
Nie umiem się opanować, kieruję się tym, co czuję w danej chwili. Wielu ludzi uważa to za wadę, ba, nawet ja tak myślę. Przekonałam się już wiele razy, że to prowadzi tylko do zguby. Tak jak wtedy, kiedy zakochałam się w narkomanie, kiedy sprzeciwiłam się rodzicom, kiedy uciekłam z domu. Moje największe hity!
Wracając do wiary w przeznaczenie - to wrażenie, ścisk w brzuchu kiedy widzisz pewną osobę i wiesz, że spotkasz ją ponownie. Towarzyszy ci niczym zjawa przez noc podczas głębokiego snu jak i wtedy, kiedy ścierasz jego resztki z powiek.



Sypialnia Mery była specyficznym miejscem. Znajdowało się tam mnóstwo bibelotów, które kiedykolwiek miały dla niej znaczenie. Swoją zdolność do chomikowania tłumaczyła tym, że chce, żeby wszystko co kiedykolwiek miało dla niej znaczenie znajdowało się właśnie tutaj.
Ściany zostały utrzymane w odcieniu bordo mimo wszystko w większości były pokryte zdjęciami, biletami z kina oraz wycinkami z gazet. Kiedy próbowała odkleić chociaż jedne z nich wraz z nimi odchodziła też farba więc postanawiała nie ruszać ich z miejsca. Hebanowa podłoga w niektórych miejscach była zarysowana i poplamiona farbą co próbowała ukryć przykrywając ją puchowym, czarnym dywanem.
W centrum znajdowało się łóżko o rozpiętości szerokości ramion dziewczyny, stosik poduszek zakrywały dodatkowo maskotki z dzieciństwa jak i te, które kupowała lub dostawała obecnie, a białą pościel zakrywała czarna narzuta.
Mery leżąc w owym właśnie miejscu przeturlała się na plecy przyciskając dziennik do piersi. Wzięła głęboki wdech wieczornego powietrza, które załaskotało jej płuca. Jej zwyczajem było spanie z uchylonym oknem. Nabrała takiego zwyczaju już od dziecięcych lat. Lubiła obserwować jak wiatr bawi się aksamitnymi zasłonami, a jej skóra była pieszczona delikatnymi podmuchami.
Kiedy była mała często siadały z Alice na parapecie wpatrując się w bezkresny firmament. Starsza siostra tłumaczyła jej zawsze, że każdy punkt na niebie to człowiek, który odszedł, ale wciąż nad nami czuwa. Musimy tylko mocno uwierzyć, a kiedy za kimś tęsknimy ta gwiazda świeci niezwykle jasno by pokazać nam, że nie jesteśmy sami.
Czarnowłosa bezgranicznie uwierzyła w tą opowieść i zawsze kiedy czuła się opuszczona wdrapywała się do okna i przyciskała rączki do szyby. Jej dziecięcy, przyśpieszony oddech zostawiał na niej obłoczki pary, ale wcale jej to nie przeszkadzało, dla niej istniały tylko niezliczone konstelacje oraz ludzie, którzy obserwowali ją uważnie zagubieni w przestrzeni.
-Czy one nie są samotne? - zapytała kiedyś rudowłosej zmartwiona, na co ona wzruszyła ramionami obejmując ją ramieniem.
-Nie wiem mała – odpowiedziała krótko.

Przypominając sobie tą opowieść podeszła do okna i oparła ręce o parapet. Odetchnęła z ulgą czując jak zimne powietrze pieści jej rozpaloną skórę. Przykładając dłoń do szyby wyobraziła sobie jak wszyscy ci samotni, zagubieni ludzie z galaktyki zakrywają jej odbicie swoją.


W zeszłym tygodniu wiele się wydarzyło. Niektóre rzeczy chciałabym cofnąć, a niektóre powtarzać w pamięci dopóki nie zmienią się w bezkształtny zbitek wspomnień. Chyba powszechną zasadą jest to, że kiedy coś zaczyna się układać inne rzeczy zaczynają walić się jak niestabilny domek z kart.
Mery opuściła długopis. Zza uchylonych drzwi zauważyła przemykającą do swojego pokoju burzę rudych włosów.
-Alice... - zaczęła schodząc z parapetu jednak dziewczyna tylko przyśpieszyła kroku i zatrzasnęła za sobą drzwi tak mocno, że fotografie na ścianie się zatrzęsły.
Czarnowłosa westchnęła i potarła skronie. Tą część tygodnia z chęcią by wymazała.

Tydzień wcześniej

-Wstawaj! - drzwi od sypialni Mery uderzyły z hukiem o ścianę, a do pomieszczenia niczym huragan wpadła Alice. Prawdopodobnie znowu przedawkowała cukier, bo czym inaczej tłumaczyć jej energię o tak barbarzyńskiej porze?
-Daruj mi, jest noc – jęknęła wciskając twarz w puchową poduszkę po czym ją uniosła zauważając, że pozostawiła na niej smugi wczorajszego makijażu. Spostrzegła również, że zasnęła w ubraniu, które miała na imprezie. Wspaniale.
Przeciągnęła się w celu rozprostowania zdrętwiałych kończyn, a jej dłoń natrafiła na obity skórą dziennik, który momentalnie wsunęła pod poduszkę.
-Kac? - spytała rudowłosa unosząc jedną brew zrzucając się na łóżko.
-Nic nie piłam – usiadła przecierając czoło i kładąc sobie na brzuchu wypchanego watą kucyka Pony – W przeciwieństwie do ciebie. Dlaczego ty go nie masz?
Alice nie odpowiedziała i wstała po czym otworzyła na oścież szafę wypełnioną po brzegi różnorodnymi ubraniami jednakże utrzymanymi w ciemnej tonacji.
-Jedziemy potem na charytatywne mycie samochodów. Ubierz się – cmoknęła zniesmaczona obserwując jak właśnie wygląda jej siostra. Rozwichrzone włosy, resztki makijażu i worki pod oczami – I zrób coś z twarzą, wyglądasz jak bezdomna.
Poranki zawsze były najgorsze dla Mery. Słońce rażące oczy, sąsiedzi wychodzący na wczesny jogging i ich dzieci bawiące się hałaśliwie przed domem zakłócając spokój innych. Jeżeli nie zaczynały się od migreny z bólem pulsującym do całego jej ciała to witał ją głód kofeinowy, na którego jedynym lekarstwem była jej ukochana podwójna kawa z mlekiem.
Dzisiaj pragnienie gorącego napoju zwyciężyło, niestety, na przekór wszystkiemu, jej ukochana starsza siostra nie zrobiła zakupów, chociaż była to jej kolej. Dlatego też była zmuszona udać aż do Mystic Grill'a w celu zaspokojenia swojego pragnienia, co wcale się jej nie uśmiechało.
Z niechęcią przemyła twarz, umyła zęby i rozczesała włosy, wrzucając na siebie byle jakie rzeczy, które później okazały się dresowymi, krótkimi spodenkami z napisem Nice Ass biegnącym przez pośladki i podkoszulkiem brudnym od pasty do zębów. Nie przejmowała się zbytnio tym, że zabiera ukochanego mustanga swojej siostry bez pytania, to ona ściągnęła ją tak wcześnie z łóżka i w dodatku nie zaopatrzyła w najpotrzebniejsze rzeczy.
Mimo, że wczorajsza impreza wydawała się, jakby zdarzyła się już wieki temu wciąż nie dawało jej spokoju to całe spotkanie elity Eleny Gilbert. Nie wiedzieć czemu dziewczyna zaczęła jej działaś na nerwy. Zanim zginęli jej rodzice bawiła się wszystkimi na około bez konsekwencji. Była tą dziewczyną. Cheerleaderka z chłopakiem futbolistą. A teraz? Smutna i cicha wciąż przyciągała wszystkich jak magnes, i gdzie tu sprawiedliwość?
Chłodne powietrze dostające się przez uchylone okna rozjaśniło trochę jej umysł jednak wciąż była w dużym stopniu zaspana. Ile by dała żeby móc teraz popływać w chłodnym jeziorze albo w basenie.
Droga nie zajęła jej zbyt wiele czasu. Zaparkowała na wolnym miejscu parkingowym i wysiadła zamykając drzwiczki kopniakiem, za co pewnie dostałaby burę od rudowłosej jednakże pocieszyła się myślą „Czego Alice nie widzi to jej nie boli" i udała się do lokalu osłaniając oczy przed prażącym słońcem. Zalety Mystic Falls, nawet o ósmej trzydzieści rano mogłeś spodziewać się temperatury trzydziestu stopni Celsjusza! Już czuła jak jej blade ramiona płaczą z bólu chcąc schować się przed słońcem.
Tak jak się spodziewała, o tej porze w barze nikogo nie było, nawet Matty'ego, który zdawał się nie opuszczać tego miejsca. Znajdowała się tu tylko blond włosa kelnerka, która brała poranną zmianę i zmywała leniwie blat żując ostentacyjnie gumę.
-Jedna podwójna kawa z mlekiem na wynos, poproszę – złożyła swoje zamówienie i położyła zwitek banknotów na ladzie.
Dziewczyna zmierzyła ją spojrzeniem wyraźnie oceniając jej tymczasowy wygląd i uniosła brwi. Była wyraźnie niezadowolona, że musi wykonywać jakąkolwiek pracę i ruszyła przygotować zamówienie, a jej wysoko upięty kitek zakołysał się w powietrzu. Mery zrozumiała dlaczego brała poranne zmiany.
Kiedy w końcu otrzymała swój napój, który był tak wielkich rozmiarów, że ledwo mieścił się w jej drobnych dłoniach, udała się w stronę drzwi wpadając na kogoś w przejściu.
-Cholera – wycedziła, wściekła na swoją niezdarność. Oblała siebie jak i kogoś naprzeciwko niej, a jej organizm zajęczał widząc, jak drogocenny płyn się marnuje – Nie oparzyłam cię? Boże, oczywiście, że cię oparzyłam, to był wrzątek – odpowiedziała samej sobie i próbowała odkleić materiał koszulki, który przykleił się do jej skóry.
Uniosła w końcu głowę żeby zobaczyć, że tuż nad nią znajdują się piękne, niebieskie tęczówki okolone wachlarzem gęstych rzęs.
-Znowu się spotykamy? - zaśmiał się - Nice ass - dodał z łobuzerskim uśmiechem
Zamrugała szybko, nie dowierzając w to, co właśnie usłyszała. Była nieco odurzona i przytłoczona ciężarem niebieskich oczu, których był właścicielem. Utrudniał jej racjonalne myślenie.
- Dziękuję, chyba? – zająknęła się przeczesując czarne, wijące się kosmyki włosów, które wymknęły się z upiętych w kucyk włosów, a jej policzki momentalnie pokryły się purpurą – O, masz na myśli moje spodenki – zreflektowała się  wymierzając sobie mentalnie siarczysty policzek. Nie rób z siebie idiotki!
            W odpowiedzi uniósł kąciki ust w kokieteryjnym uśmiechu, co było wystarczająco wymowne i spojrzał w dół na przemoczony, czarny t-shirt, który miał na sobie. Przylegał do jego wyrzeźbionego torsu, nie pozostawiając zbyt dużego pola dla wyobraźni. Musiała potrząsnąć głową i włożyć dużo wysiłku, wręcz rozkazując każdej komórce swojego ciała by oderwać od niego wzrok.
-Nieważne, nie zwracaj na mnie uwagi – zaśmiała się niezręcznie i potarła kark, spłoszona jego rozbawionym spojrzeniem – Powinnam iść, miłego dnia – dodała szybko nieco podniesionym głosem i żeby nie upokarzać się jeszcze bardziej i ruszyła jak burza w stronę wyjścia, wpadając po drodze na stoliki i krzesła. Podczas tej wędrówki przez piekło pomyślała, ile wydusiła z siebie nieskładnych słów w tej niezręcznej wymianie zdań ciągu, kiedy on sam zabrał głos tylko raz.
            -Nie mówiłem tylko o twoich spodenkach – powiedział na odchodne, a po jego głosie poznała, że był rozbawiony, a cała sytuacja bardzo mu schlebiała. Mery jednak udała, że wcale tego nie usłyszała, nie zatrzymując się ani na chwilę, nie pozwalając by jakikolwiek ruch zdradził targające nią w środku emocje.
Pchnęła drzwi by wydostać się z baru. Na zewnątrz powitało jej duszne, ciężkie, lipcowe powietrze. Z trudem zdmuchnęła nieposłuszne włosy z czoła i opadła na czarne siedzenia Mustanga. Wnętrze samochodu było nagrzane paląc jej odsłonięte, blade nogi, a powietrze w nim ciężkie i nieprzyjemne. Zaklęła pod nosem opierając głowę o zagłówek i jeszcze raz przeanalizowała to, co właśnie miało miejsce w Mystic Grill’u. Jęknęła z cierpieniem wyczuwalnym w jej głosie, kiedy zauważyła jak mizernie wyglądała zawartość jej kubka od kawy. Nie było jednak mowy o wróceniu do środka i zamówienia kolejnej. Damn you, Salvatore.

            -Jak ja dałam ci się na to namówić? –mamrotała pod nosem niezadowolona Mery jednocześnie  usiłując strząsnąć resztki piany z dłoni. Było wczesne popołudnie, słońce znajdowało się wysoko na niebie, a temperatura sięgała nie mniej niż trzydziestu ośmiu stopni Celsjusza. Nawet jeśli miałaby ochotę na spędzenie dnia w klimatyzowanym pomieszczeniu, spożywając hektolitry lodów nie mogła. Zamiast tego stała na rozgrzanym do granic możliwości asfalcie, po łokcie w wodzie brudnej od pyłu samochodowego i osadów z sadzy, z wężem ogrodowym w drugiej dłoni. Sfrustrowana cisnęła gąbkę daleko przed siebie, która z nieprzyjemnym mlaśnięciem uderzyła w ziemię.
            -Oczywiście, że to przez mój urok osobisty – zaśmiała się perliście Alice, odrzucając falowane włosy na plecy. Opierała się właśnie o pojazd jednego z najbogatszych mężczyzn z ich małego miasteczka jednocześnie ocierając pośladkami o maskę, licząc na większy napiwek, który mogłaby zatrzymać dla siebie.
            Zadaniem wszystkich dziewczyn jak i chłopaków uczęszczających do ich liceum było mycie samochodów należących do ludzi, którzy podjechali na szkolny parking w celu podziwiania szczupłych nastolatek w skąpych strojach kąpielowych, wszystko oczywiście w celach charytatywnych, jak się usprawiedliwiali. Dla starszej z sióstr brzmiało to, jak wspaniały sposób na spędzenie upalnego dnia, ponieważ miała okazję się poopalać jak i jednocześnie wyeksponować dobrze zadbane ciało, łaknąc komplementów, na które szczerze zasługiwała.
-Nie marudź tylko zasuwaj z tą gąbką – cmoknęła zawiedziona nastawieniem czarnowłosej po czym oparła dłoń na biodrze, by wyrazić jej niezadowolenie również postawą. Miała na sobie czerwone bikini, które dobrze prezentowało się z jej płomiennymi włosami oraz paznokcie pomalowane na ten sam odcień – Mogłabyś odsłonić trochę więcej ciała – dodała lustrując wzrokiem Mery, która wybrała krótkie spodenki z podwyższonym stanem i czarny, mocno zabudowany stanik kąpielowy.
            -Ty za to mogłabyś go trochę zakryć – dogryzła jej, nie mając jednak na myśli nic złego. Już dawno przyzwyczaiła się do tego, jak Alice zachowuje się w miejscach publicznych i wiedziała, że nie może z tym nic zrobić – Dajesz tym obrzydliwie bogatym zboczeńcom pretekst do zaczepiania cię.
-Przynajmniej dostanę od nich trochę dodatkowej forsy– zaśmiała nieco pusto. Mery dobrze wiedziała, że to tylko maska dla innych ludzi, że pod nieustannie imprezującą, często sięgającej po alkohol dziewczynie kryje się inna, nieśmiała i kochająca, a wszystko inne to tylko chwiejna niczym domek z kard fasada ochronna, która powinna obronić ją przed zostaniem zranioną. Kiedyś taka nie była, jednakże okoliczności zmusiły ją do przystosowania się do społeczeństwa właśnie w ten sposób.
            Wywróciła oczami w odpowiedzi, twierdząc, że będzie to wystarczająco wymowne i odwróciła się na pięcie tylko po to, żeby zauważyć wjeżdżający na parking błękitny samochód z odsłoniętym dachem, było to Chevy Camaro z 1969 roku. Za swoimi plecami usłyszała jęk Alice, który jak przypuszczała był spowodowany pięknem pojazdu, która miała obsesję na punkcie starych modeli samochodów. Spojrzała na nią przez ramię nieco zaciekawiona jej zachowaniem i spostrzegła że jej zazwyczaj opalona skóra bardzo zbladła, dziewczyna wydawała się niemal chora.
-Alice wszystko w porządku? – zapytała zaniepokojona nietypowym zachowaniem siostry, ta jednak tylko machnęła ręką mamrocząc tylko usprawiedliwienie, że to pewnie tylko upał, których mimo wszystko nie znosi zbyt dobrze. Nie byłą to jednak wystarczająco dobra wymówka, żeby Mery ją kupiła, rudowłosa musiałaby się nieco bardziej postarać żeby ją zmylić.
            Właściciel pojazdu zatrzymał się tuż obok sióstr Whitemore, po czym uchylił okno. Mery miała ochotę zakląć na cały głos, chociaż nie cierpiała, kiedy ktoś używał wulgaryzmów bez wyraźnego powodu. Czy to możliwe, żeby natknęła się na starszego z braci Salvatore już trzeci raz w ciągu czterdziestu ośmiu godzin? Może to przeznaczenie, zaśmiała się głośno w myślach.
Na jego nosie spoczywały czarne okulary przeciwsłoneczne, zauważyła również, że zmienił koszulkę, którą wcześniej poplamiła kawą. Włosy, które wyraźnie potrzebowały już podcięcia zostały ułożone przed podmuchy wiatru podczas jazdy. Wysiadł z auta jakby wystudiowanym, leniwym ruchem, który przyprawił jej rówieśniczki stojące niedaleko o stan bliski omdlenia. Pochylił głowę w ich stronę co spowodowało zsunięcie się okularów na czubek nosa, co Mery uznała za celowe, po czym posłał w ich stronę zniewalający uśmiech i pomachał lekko ręką. Dziewczyna usunęła się w bok robiąc mu miejsce i wyciągnęła rękę w oczekiwaniu na zapłatę za jej usługi. Dopiero po chwili zauważyła, że z Camaro wysiadł również jego młodszy brat, Stefan.
-Witaj Mery – uśmiechnął się lekko przy czym w jego policzkach ukazały się urocze dołeczki, a oczy zabłysnęły oraz kiwnął ręką w jej stronę, co odwzajemniła. Nie mogła się oprzeć jego tajemniczej i jednocześnie całkowicie uroczej postawie. Wyglądał niemal jak zagubiony labrador, którego zawsze chciała mieć.
-To będzie dziesięć dolarów – przeniosła wzrok na starszego z braci, mówiąc sucho i bez emocji by uniknąć powtórki z rozrywki z dzisiejszego ranka. On tylko się pochylił się ze śmiechem na ustach, zniżając się do jej poziomu i bez odrywania od niej wzroku położył zwitek banknotów na jej wyciągniętej dłoni.
-Ostatnio byłaś trochę bardziej wylewna – dodał na odchodne po czym udał się ze swoim bratem w stronę klimatyzowanego budynku szkoły. Obserwowała jak oddalają się coraz bardziej czując jak jej żołądek się skręca, a gulka w gardle rośnie.
            Nim zorientowała się co się dzieje do jej ramienia dopadła Alice, obracając ją gwałtownie ku sobie. Jej oczy zawierały w sobie tą iskrę wściekłości, której tak bardzo bała się Mery, dłoń zaciskała mocno na jej przed ramieniu powodując u niej gęsią skórkę.
-Dlaczego z nim rozmawiasz? – zapytała podniesionym głosem, w którym czaiła się tłumiona wściekłość – Nawet nie próbuj na to odpowiadać! Nie chcę żebyś się do niego zbliżała, nigdy, rozumiesz? To nie jest typ chłopaka dla ciebie, wpędzi cię tylko w kłopoty – uniosła rękę, kiedy czarnowłosa próbowała coś powiedzieć – Nie zbliżaj się do niego nawet o krok, albo przysięgam na wszystko, że dołożę wszelkich starań, żeby rodzice nałożyli na ciebie wieczny areszt domowy.
            -Przestań! – odparowała Mery, wyrywając dłoń z jej żelaznego uścisku by ją rozmasować, pozostały czerwone pręgi oraz zadrapania w kształcie sierpów księżycy po palcach i paznokciach jej siostry – Ostatnio zachowujesz się jak skończona idiotka! Czy to dlatego, że dowiedziałaś się, że jesteś adoptowana? Bo jeśli tak to zawsze możesz… - nie dane jej było wypowiedzenie do końca tego zdania, zamiast tego na swojej twarzy poczuła siarczysty policzek, który wymierzyła jej siostra. Rudowłosa szybko oddychając gwałtownie się od niej odsunęła, orientując co właśnie zrobiła i ruszyła szybkim krokiem, który przerodził się w bieg w stronę szkoły - Ze mną porozmawiać  - dokończyła zdanie, wiedząc, że jego adresat i tak jej nie usłyszy.

            Alice przemierzała szkolny korytarz niczym huragan, szukając jakiegokolwiek pomieszczenia, które nie byłoby zamknięte. Czuła potrzebę schowania się przed całym światem, ale najbardziej chciała uciec od samej siebie. Wszystkiego było już za wiele, za dużo emocji tłumionych w sobie nałożyło się na siebie. Wiedziała, że jeżeli wkrótce nie wyrzuci tego z siebie to wybuchnie, a jedyne, co po sobie pozostawi to chaos i spustoszenie. Była niczym uśpiony wulkan, który w każdym momencie mógł się uaktywnić. Mimo wszystko, im bardziej oddalała się od parkingu, tym większe wyrzuty sumienia czuła, postanowiła jednak zepchnąć to w zakamarki jej umysłu, jak prawie każdy niedogodny fragment jej życia.
            Szarpnęła za kolejną klamkę, która ustąpiła pod jej naporem. Z ulgą weszła do środka. Była to sala od matematyki, która, o ironio, była znienawidzonym przez nią przedmiotem. Miała ochotę głośno się roześmiać, jednak nie to się teraz dla niej liczyło. Zatrzasnęła za sobą drzwi z hukiem, przekonana, że w całym budynku nie ma nikogo więcej niż ona sama, więc nikt i tak jej nie usłyszy.  
            Opadał na krzesło z głośnym sapnięciem. Jej oddech był urywany i drżący, dłonie zaciskała na ławce tak mocno, że całe kostki jej zbielały. Musiała się trzymać tego co mogła, prawda? Skupiając się na tym by pobierać głębokie wdechy nie zauważyła nawet, kiedy drzwi się uchyliły dopóki za nią  nie pojawił się podłużny cień. Zdenerwowana, że ktoś ją znalazł w takim stanie, w jakim była przetarła pośpiesznie twarz, ale nie uniosła nawet głowy, będąc prawie pewną, że to tylko jej młodsza siostra jak zwykle za nią pobiegła.
-Wynoś się Mery, nie chcę z tobą teraz rozmawiać – warknęła przez zaciśnięte zęby, co w początkowym miało zabrzmieć groźnie, ale przypominało bardziej skowyczenie zranionego szczeniaka.
            -Wszystko w porządku? – zamiast cichego głosu czarnowłosej do jej uszu dotarł męski, pewny siebie, jednakże przeszyty nutą niepokoju głos. Mimo własnej woli uniosła powoli głowę i zauważyła pięknego chłopaka, którego już wcześniej, nieraz zauważyła w Grill’u. Właściciel pięknych zielonych tęczówek i ciepłego uśmiechu. Teraz jednak jego zazwyczaj przyjaźnie usposobiony wyraz twarzy zastąpiła maska zmartwienia – Co się stało, Alice?

            Zna moje imię – zdążyła tylko pomyśleć zanim kompletnie i nieodwołalnie utonęła w jego oczach.