poniedziałek, 7 grudnia 2015

Księga I Rozdział czwarty

Księga Pierwsza
Rozdział czwarty

31 lipca
Drogi pamiętniku,
całe to szaleństwo, wywrócenie naszego życia na drugą stronę, obrót o sto osiemdziesiąt stopni, jakkolwiek to nazwać, zapoczątkował zaledwie wczorajszy wieczór, a ja mimo to mam nieodparte wrażenie, że to wszystko miało miejsce co najmniej tydzień temu. Ta iluzja jest zapewne efektem dziwnej mieszanki emocji, stresu i niedowierzania, z którą przyszło mi się zmierzyć.
            Właśnie w takie chwile jak te, siedząc samotnie w sypialni, o porze, o jakiej już dawno powinnam spać, zadaję sobie jedno, pozornie proste, pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć. Nie stanowi dla mnie trudności rozwiązywanie równań różniczkowych, napisanie wnikliwego eseju na podstawie najnudniejszej lektury świata, a jednak potrafi mnie załamać kwestia tego, dokąd to wszystko zmierza. Bo dokąd może? Boję się, że jedna z moich nieświadomych decyzji może zachwiać domek z kart, na którym zbudowane jest moje życie, a wszystko posypie się jak lawina. Nigdy nie doświadczyłam zbyt wielkiego cierpienia, poza tym, że ciągle mam wrażenie, że moje życie powinno układać się w jedną spójną układankę, którą wszyscy już dawno ułożyli, a mi brakuje puzzli, ciągle mi coś ucieka. Boję się, jak mogłabym przyjąć do świadomości ewentualną tragedię, kłamstwo lub niepowodzenie.
Dokąd to wszystko zmierza?


            Miało to miejsce pewnego niepozornego, wiosennego dnia, parę miesięcy temu, kiedy zalążki roślin wygrzewały się na delikatnym słońcu, mając nadzieję na szybki wzrost i przetrwanie po długiej zimie. Ptaki wróciły do rodzimego miasta, a wraz z ich śpiewnym głosem cała przyroda budziła się do życia. Wszystko owej doby wydawało się aż za proste, niczym nie skażone, nawet najdrobniejszą skazą. Może dlatego starsza z sióstr z Whitmore nie spodziewała się ciężaru, który miał zostać zrzucony na jej wątłe barki, a kiedy przyszło jej stawić się mu czoła, ledwo zdołała utrzymać równomierny oddech i stałe bicie serca, którego część z tamtą chwilą obumarła.
            Wstała wczesnym rankiem, obudzona promieniami wdrapującego się na niebo słońca, które pieściło delikatnie jej odsłoniętą buzię. Wdzierało się do sypialni poprzez niechlujnie zasłonięte zasłony z ubytkami w postaci nieosłoniętej materiałem szyby. Nie była jednak zbytnio rozczarowana swoim wczorajszym niedbalstwem, wiedząc, że prędzej czy później z łóżka wyciągnął by ją stres objawiający się ściskiem żołądka spowodowanym dzisiejszym konkursem recytatorskim.
            Ktoś kto znałaby tylko teraźniejszą odsłonę osoby, jaką jest Alice Whitmore zadałby sobie pytanie „Kto ją do tego zmusił i na jaki haczyk ją złapał, że ktoś taki jak ona spełnia jego polecenia?”, jednakże Mery jako jedna z niewielu mogła potwierdzić, że rudowłosa robiła to z własnej i niczym nie przymuszonej woli. Mimo, że teraz nigdy by się do tego nie przyznała. Prawdę mówiąc, kiedy życie Alice przebiegało spokojnym, nie wyboistym torem była ona pełną romantyzmu i zamiłowania do sztuki duszą. Brzmi absurdalnie? Oczywiście, ale tak właśnie było.
            Dzień aż do wieczoru poetyckiego, który został zorganizowany przez samą Carol Lockwood, żonę obecnego burmistrza ich małego miasteczka, upłynął dość szybko. Alice zdążyła wyprowadzić na spacer swojego ukochanego owczarka niemieckiego, który wabił się Max, pomóc starszej pani Flowers, która nie radziła sobie z przeniesieniem zakupów do domu oraz nakarmić kaczki w stawie, nawet nie niszcząc sobie przy tym świeżego manicure. Wszyscy uwielbiali rudowłosą, która miała wówczas opinię rozsądnej i pomocnej dziewczyny z rumianymi policzkami, która stale tryskała energią, a zamiast chodzić zdawało się, że unosi się parę centymetrów nad ziemią.
Konkurs odbył się w rozległej posesji Lockwoodów pełnej wyszukanych rzeźb, obrazów i Bóg wie czego. Dla rudowłosej była to pierwsza okazja by postawić nogę w klasycznym, wielopokoleniowym domu, który zapewne został urządzony pod okiem wyszukanych projektantów, poprzednich właścicieli, którzy po raz pierwsi zamieszkali tu podczas wojny secesyjnej ponad wiek temu, jak i czasu, który ukształtował znacznie obecny wygląd budynku. Nic dziwnego, że zapierał on dech w piersi wielu osobom. Głosy i kroki niosły się echem po rozległym holu, który był dwa razy większy od sypialni Alice, a posadzka w nim wypolerowana na błysk, jednakże w porównaniu z innymi pomieszczeniami znajdującymi się na posesji wypadał blado i zwyczajnie. Same zawody odbywały się w salonie, który na ich potrzeby został przekształcony w coś na podobę sali bankietowej z rządkiem aksamitnych siedzeń ustawionych przed specjalnie zbudowaną sceną. Stoły ustawione na drugim końcu pomieszczenia opływały w tak wykwintne przystawki, jak kawior, a rudowłosa mogłaby przysiąc, że znajdowała się tam również fontanna z płynną czekoladą. Wisienką na torcie była płynąca z głośników muzyka klasyczna, która była jak miód na serce Alice.
            Mimo nerwów, które prawie całkowicie zawładnęły jej osobą, dla nikogo nie była zaskoczeniem jej wygrana i zdobycie pierwszego miejsca po zadeklamowaniu jednego z jej ulubionych utworów pod tytułem „My” pióra Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Przemawiała z uczuciem, a jej głos był mocny, mimo, że go nie podnosiła. W oczach skrzyły się płomienie, więc każdy mógł potwierdzić, że kocha to co robi. Kobiety z wyższych sfer, które za upokorzenie uznawały publiczne okazywanie emocji ocierały oczy chusteczkami i by okazać swój entuzjazm klaskały żywiołowo powstając z miejsc.
Po opuszczeniu budynku, kiedy dzień zmierzał już ku swojemu krańcowi dziewczyna była przekonana, że nic nie jest w stanie zniszczyć jej dobrego nastroju. Adrenalina przemieszana z euforią sprawiała, że była bardziej szczęśliwsza niż kiedykolwiek w jej całym życiu. Jakże wielkie było jej zdziwienie, kiedy po przekroczeniu progu w salonie czekali na nią rodzice i młodsza siostra, cała trójka z kamiennymi twarzami, wpatrując się w nią, jakby była zwierzęciem zamkniętym w zoo od urodzenia, spoglądając zza szyby na świat. Bezbronna, obca.
 Gdyby wiedziała, że ludzie, których uważała za biologicznych rodziców zaraz mieli zburzyć cały jej świat do samych podstaw, niczym stary, nikomu niepotrzebny budynek, z chęcią by do tego nie dopuściła. Powstrzymała by potok słów jej matki, który niczym żmija kąsał jej serce, wpuszczając do niego jad, zabijając w niej wszystko co dobre, robiąc z niej niewolnika samej siebie.
Jeszcze nigdy nie było jej tak zimno. Skostniałe ręce, blade wargi, członki zdrętwiałe oraz nieruchome. Często potem zadawała sobie pytanie, jak by potoczyło się jej życie, gdyby nie wiedziała, że Anabelle, Mery i Richard Whitmore nie są jej rodziną.


Mery zaczęła zapełniać pierwsze strony swojego pamiętnika, kiedy tylko dowiedziała się jak stawiać pierwsze koślawe litery. Do dziś pamiętała kiedy zakładając niesforne kosmyki krótkich i kręconych włosów, otaczające jej buzię niczym aureola, ze skupieniem, wytykając końcówkę języka utrwaliła na papierze pierwsze słowa, które brzmiały: Mam na imię Marie Rose i uwielbiam „My Little Pony”. Od tego czasu codziennie zapisywała co najmniej kilka zdań, zazwyczaj były to rzeczy błahe takie jak co działo się w szkole lub ponowne wspomnienie o okropnym dzieciaku o imieniu Mick, który znowu ukradł przeznaczony dla niej kartonik mleka. Ufała plikowi kartek obitemu w skórę i wiecznemu piórowi z czarnym wkładem bardziej niż komukolwiek innemu. Jej niemy powiernik, który nie zadaje pytań, nie udziela kazań, nie zazdrości. To dość niespotykane w ówczesnym życiu młodszej z sióstr Whitmore biorąc pod uwagę niedawny zamęt spowodowany odkryciem, że jej siostra wcale jej „siostrą” nie była i nie będzie. W biologicznym tego słowa znaczeniu, oczywiście. Chociaż ostatnio Mery nie miała pojęcia już co ma znaczenie, a co go nie ma.
Zwyczaj prowadzenia pamiętnika podłapała od własnej matki, która od zawsze popychała ją w tym kierunku, zalecając jej uwiecznianie wspomnień, jako początek czegoś wielkiego, wypełniając głowę małej dziewczynki pomysłami o zostaniu wielką autorką, o której rękodzieła będą się ubiegali wszyscy szanujący się ludzie świata. Do dziś pamiętała jej rodzicielkę, elegancką jak zwykle, ubraną w jeden ze swoich najładniejszych kostiumów, w kolorze bordo, która wręczyła do jej drobnych dłoni pierwszy zeszycik. Uczyniła to z namaszczeniem, a jej oczy mówiły „Kiedyś zrozumiesz.”.
 Czarnowłosa odtwarzając na nowo tą chwilę w pamięci, zastanawiała się kiedy dokładnie ma nastąpić to wielkie oświecenie, bo jego wciąż ani widu, ani słychu. Obracając głowę w stronę okna ze zmartwieniem zauważyła, że grzejące mocno południowe słońce już dawno przeminęło, a jej starsza siostra nie opuściła pokoju od wczorajszego wieczora. Rodziców od rana nigdzie nie było widać, o ich obecności świadczyły tylko nierozpakowane bagaże stojące samotnie w hollu. Niepokoiło ją nie tylko zachowanie rudowłosej, która od dawna nie pozwalała sobie na chwile słabości, takie jak te, ale była też rozczarowana perspektywą spędzenia samotnie wieczoru, którego całe miasteczko Mystic Falls miało skupić się na głównym dziedzińcu i oglądać kometę, kiedy tylko zajdzie słońce. Owa kula lodu jest widoczna z tego miejsca na ziemi tylko co sto czterdzieści pięć lat, a Mery wątpiła, czy jej już wątłe ciało wytrzyma jeszcze ponad wiek.
Westchnęła obracając się na brzuch usiłując na nowo pogrążyć się w rozmyślaniach, wiedząc, że jest tam coś, co jej dokucza. Podczas bezmyślnego obserwowania, tego, jak firanki tańczą delikatnie na wietrze i bawienia się guzikiem od rozpinanego, czarnego wełnianego sweterka, który na jej gust był trochę zbytnio swędzący, uzmysłowiła sobie, że jej matka wspominała, że kiedy była małą dziewczynką również założyła swój pierwszy pamiętnik. Właśnie ten argument ostatecznie przekonał Mery do zapisywania wspomnień. Od zawsze chciała być jak matka, która w jej mniemaniu była najmądrzejszą i najrozsądniejszą osobą na świecie. Tego co wyszło spod pióra Anabelle Whitmore nigdy nie widziała na oczy. Bardzo ceniła sobie prywatność drugiej osoby, ale od dawna coś w zachowaniu jej rodzicielki jak i ojca zadawało się być niepokojące. Wczorajszego wieczoru ni z tego ni z owego oznajmili, że biologicznie rodzice Alice domagają się jej na własność, a parę miesięcy wcześniej, że jedna z ich córek została adoptowana. Co jeszcze mogli ukrywać? Co mogło mieć nad nimi taką władzę, że gdy próbowała zadać pytanie na unikany przez nich temat, jej zazwyczaj opanowany ojciec zaczął błądzić jak w amoku, a matka wykręcała sobie palce, co było ewidentną oznaką stresu?
Strach zrujnowania w swoich oczach wizerunku perfekcyjnych rodziców, w których ślady powinna iść, był wizją dość przerażającą, ale perspektywa życia w niewiedzy zdawała się jej jeszcze gorsza. Zwłaszcza, że od dawna czuła, że coś ucieka jej z zasięgu jej dłoni, że powinna być czegoś pewna, czegoś co ukrywało się z zakamarkach jej głowy i podśmiewywało się z jej głupoty i bezsilności wobec samej siebie. Właśnie te przesłanki nią kierowały, kiedy niepewnie wyszła  z pokoju, ostrożnie stawiając bose stopy na chłodnej podłodze, udając się wzdłuż zdającego się ciągnąć wieczność korytarza, który prowadził do sypialni jej rodziców. Była śmiertelnie przekonana, że nikt jej nie przyłapie, ale świadomość, że robi coś niezgodnego, wbrew jej własnym rodzicom oraz temu jak została przez nich wychowana sprawiała, że serce, które powinno bić spokojnie podskoczyło jej do gardła i łomotało niczym dzwon kościelny.
Zamykając za sobą dębowe drzwi, których zamek cicho kliknął rozejrzała się po pomieszczeniu, nie wiedząc zbytnio za co się zabrać. Pokój ten był ogromny, a uroku nadawało mu zajmujące całą ścianę okno w kształcie półkola, przez które biegły rzędy ozdobnych prętów w formie zdobień. Prostota jego umeblowania oraz brak osobistych rzeczy takich jak rodzinne fotografie na ścianach czy niedopita filiżanka kawy na stoliczku nocnym sprawiała wrażenie eleganckiego pokoju hotelowego dopiero co po wysprzątaniu go przez pracownice. Znajdująca się po wschodniej stronie pokoju komoda wydawała jej się zbyt oklepanym miejscem by rozpocząć poszukiwania. Jednak posiłkując się wiedzą z serialu telewizyjnego CSI: NY, który oglądała, kiedy nie mogła znaleźć nic ciekawego na wszystkich pięciuset kanałach ich abonamentu telewizyjnego, wiedziała, że należy najpierw zbadać rzeczy niemal najpewniejsze. Musiała myśleć jednocześnie jak ktoś z rodu Whitmore i ktoś, kto nigdy nie dopuściłby by jego tajemnice wypłynęły na wierzch. Dlatego właśnie, że komoda wydawała się rzeczą najoczywistszą i najjaśniejszą jak słońce oraz przedmiotem, który każdy by ominął to właśnie od niej zaczęła poszukiwania.
I nie myliła się. Po opróżnieniu pozornie głębokiej, górnej szuflady z kaszmirowych sweterków i śliskich koszul z drogiego materiału zastukała w jej dno z satysfakcją słysząc, że pod nim musi znajdować się coś jeszcze. Dość mozolne starania, które wliczały podważanie drewna od paznokcia po końcówkę piły do drewna, znalezionej w składziku na narzędzia ojca, po około dwudziestu minutach przyniosły rezultaty w postaci ułożonych ściśle co najmniej dziesięciu dzienników. Na ich grzbietach lśniły wygrawerowane na złoto daty roczne, które obejmowały przedział czasu od 1986 do 1999 roku. Oczekiwała większego zbioru materiałów, z których mogłaby się czegoś dowiedzieć, ale wiedziała, że tylko ktoś głupi schowałby to wszystko w jednym miejscu.
Po wydobyciu stosu książek postarała się, by wszystko wyglądało tak, jakby w sypialni nigdy nic nie zaszło. Dzierżąc w dłoniach obite w czarną skórę dzienniki, z nieco pożółkłymi już stronami udała się z powrotem do swojej sypialni zaszywając się w najdalszym kącie swojego pokoju, pomiędzy ścianą, a sięgającą aż po sufit wysoką, dębową szafą, jakby robiła coś niedozwolonego lub popełniała  najgorsze z możliwych wykroczeń. Przewracając z rozpalonymi policzkami strony zapisane kaligraficznym, pochyłym i smukłym pismem jej matki po ponad godzinie chciała się poddać, zauważając tam jedynie wspominki matki o świeżo upieczonym małżeństwie jej i jej ojca Richarda. Ze zrezygnowaniem otworzyła losowo wybrany dziennik na przypadkowej stronie, rozczarowana brakiem rezultatów jej małego śledztwa oraz najprawdopodobniej zmarnowanym czasie. Była ona zapisana koślawym i przerywanym gdzieniegdzie pismem, które od razu zwróciło na siebie uwagę, odstając od reszty spójnego i starannie zapisanego tekstu, jakby było pisane w pośpiechu.
            „Richard i ja właśnie odebraliśmy małą. Śpi na tylnym siedzeniu samochodu, a my jak szaleni pędzimy przed siebie. To nie Gilbertowie nas przerażają, ale ich..jakby to nazwać..dalecy znajomi. Nie miałam nawet czasu dokładnie przyjrzeć się jej krągłej buźce mlecznego koloru, nad czym naprawdę ubolewam. Podobno tam zwracali się na nią Audrey, ale dla naszego własnego jak i jej bezpieczeństwa będzie musiało to ulec zmianie.
Zawsze podobało mi się imię Alice.
Za co najmniej cztery godziny powinniśmy być na miejscu. Czuję się jakbym znowu miała szesnaście lat, mimo, że miało to miejsce pięć lat temu. Jestem jednocześnie szczęśliwa i przerażona. Uśmiech ciśnie mi się na usta wiedząc, że mała w końcu jest z nami, ale jednocześnie trzęsę się ze strachu wiedząc, że o n i będą jej szukać i próbować nam ją odebrać. Czego nie zniosę. I tak już dużym wyrzeczeniem jest dla mnie wyprowadzka z rodzinnego miasta. Niestety już za dwa tygodnie staniemy się prawowitymi obywatelami miasteczka Mystic Falls w stanie Virginia, co jest częścią naszej umowy.”
Mery nie mogła i nie chciała czytać dalej tekstu w postaci tajemniczych ogólników. Pamiętnik jej matki mimowolnie wysunął się z jej drżących dłoni, a tył głowy oparła o ścianę znajdującą się przed nią czując mdłości. W myślach kluczyło teraz jeszcze więcej pytań, które rodziły następne i następne, jak rząd przewracającego się domino. Krążąc po pokoju w panice wepchnęła dzienniki na samo dno kosza na brudną bieliznę, które szczelnie zasłoniła stosem sweterków w ciemnym kolorze, nie mogąc dłużej na nie patrzeć. Trzymanie ich w dłoniach parzyło ją w skórę.
Nie wiedziała już dłużej kim są jej rodzice, kim jest Alice, ale największą zagadkę stanowiła dla siebie ona sama. Pewnym dla niej był jednie fakt, że rudowłosa nigdy, przenigdy nie mogła się o tym dowiedzieć. Wystarczająco dużo już ostatnio przeżyła, a Mery nie chciała być powodem czegoś, co mogło by zachwiać jej świat u samych podstaw po raz kolejny. Nie myślała, że kiedykolwiek to powie, ale nie mogła się już doczekać kiedy jej rodzice po raz kolejny opuszczą dom, udając się na kolejną z ich wypraw biznesowych.

           
Alice nie miała nastroju ani ochoty na opuszczanie swojej sypialni dzisiejszego dnia. Tak samo, jak nie widziała sensu odsłaniania zasłon, przebrania się z piżamy, zjedzenia śniadania czy chociażby rozczesania włosów. Dlatego też, spędziła go na wpatrywaniu się tępo w sufit bez wyraźniejszego celu oraz liczeniu gwiazdek przyklejonych na suficie, po minucie i tak tracąc rachubę. Liczby i matematyka nigdy nie były jej dobrą stroną. Inne działania niż te wymienione wcześniej wydawały się jej bezcelowe. Wmawiała sobie, że tak naprawdę jest to kolejny zwykły weekend, w który nie ma ochoty wyjść z łóżka, a jedynym czynnikiem ją ograniczającym jest lenistwo, kiedy prawdą było, że przed wyjściem z łóżka powstrzymywał ją strach przed kolejnymi niekontrolowanymi przez nią zmianami i brak odwagi w zmierzeniu czoła z brutalną rzeczywistością.
            Ku jej niezadowoleniu czas laby skończył się w chwili, kiedy po wielkiej posesji rozległ się donośny dźwięk dzwonka do drzwi sygnalizujący, że ktoś przyszedł z odwiedziny. Po około pięciominutowych nawoływaniach, by to Mery przyjęła nowoprzybyłą osobę i wiązance przekleństw, kiedy ta nie spełniła jej oczekiwań zmuszona była opuścić progi swojej sypialni zirytowana do granic możliwości. Nie spiesząc się zbytnio powłóczyła się niechętnie na dół, nie fatygując się nawet by spojrzeć w wizjer.
            Otworzyła drzwi z rozmachem ze zdziwieniem spotykając równie zaskoczone spojrzenie piwnych, niewinnych oczu Eleny Gilbert. Nie wiedziała, która z nich jest bardziej zdumiona, ona sama, czy jej dawna przyjaciółka. Z naciskiem na słowo dawna. Ściągnęła brwi z niezadowolenia po czym założyła ręce na piersi, jakby próbowała stworzyć wokół siebie tarczę albo pole siłowe, przez które Gilbertówna nie mogłaby się przebić.
Po jej postawie zauważyła, że właśnie miała zamiar odejść, myśląc, że nie zastała nikogo w domu. Na widok starszej z sióstr Whitmore wciągnęła mimowolnie powietrze w skurczone z przestrachu płuca, a jej zazwyczaj pełne usta zacisnęły się w cienką linię, co nie uszło uwadze rudowłosej. Spoglądała na Alice swoimi niewinnymi oczami sarenki, jak gdyby nieświadomie próbując nieco zmiękczyć jej nastawienie do niej. Dłonią zaciśniętą na płaskim brzuchu i palcami wplątanymi w wchodzący w jej kolekcję tego typu ubrań sweterek z wycięciem w serek, zasygnalizowała swoją słabość i uległość, wiedząc, że to druga dziewczyna jest tu samicą Alfa.
- Elena. – zaczęła prosto i krótko Alice, wycofując się w głąb korytarza chcąc jak najszybciej zakończyć spotkanie. Kolejna rzecz na którą nie była przygotowana. Kiedy to był ostatni raz, kiedy spotkała się twarzą w twarz z szatynką? W noc, kiedy jej eks-przyjaciółka postanowiła zniszczyć jej życie? – Czego chcesz? – warknęła przez zaciśnięte żeby powodując, że właścicielka ciemnych oczu szybko spuściła wzrok na swoje dłonie, walcząc z samą sobą. Zdenerwowana założyła pasmo włosów za ucho jak to miała w zwyczaju, kiedy robiła coś wbrew samej sobie.
- Przyszłam do Mery – zaczęła nieśmiało wciąż unikając jej spojrzenia, a Alice po raz kolejny zauważyła, jak bardzo się różnią. Zupełne przeciwieństwa, ona z płomiennymi włosami jak i oczami oraz charakterkiem ciężkim do utarcia i nieśmiała, wypadająca zwyczajnie na jej tle Elena Gilbert, którą przecież wszyscy tak ubóstwiali. – Nie miałyśmy szansy dokończyć naszej wczorajszej rozmowy, tak szybko wybiegła…
-Co masz na myśli mówiąc „wczorajsza rozmowa”. – wycedziła przez zaciśnięte zęby dziewczyna z zaczerwienioną buzią, czując, że jej wściekłość sięga zenitu, a w uszach szumi gorąca krew. – Słuchaj, Gilbert. Nie wiem co sobie wymyśliłaś, w tej swojej małej główce – kontynuowała wywód wskazując ją oskarżycielsko palcem, na co jej rozmówczyni ściągnęła brwi jakby chcąc zaprzeczyć temu, co Alice zaraz powie – Ale trzymaj się z daleka ode mnie, a zwłaszcza od mojej młodszej siostry, rozumiesz. – nie panując nad sobą już dłużej niemal krzyczała chwytając brzeg drzwi by zatrzasnąć je przed nosem zdezorientowanej Gilbretówny. Zadziwiające było to, do jakiego stanu Alice mogła doprowadzić szatynkę.
-Czego chcesz?! – wykrzyknęła po raz kolejny Alice prosto w twarz przerażonej Eleny. – Zniszczyłaś już wystarczająco dużo w moim życiu! Nie martw się, wciąż nie zamierzam powiedzieć Mattowi o twoim kilkumiesięcznym romansie z Lukiem. Chciałaś się upewnić? – wypluwała z siebie słowa niczym najgorszego rodzaju truciznę – Jedynym pocieszeniem jest to, że jego obrzydliwej gęby nie muszę już oglądać, ale ciebie wciąż coś trzyma w tym mieście. Chce mi się wymiotować jak ciebie widzę. Żegnam. – zakończyła swój wywód ciężko dysząc ostatecznie wyprowadzona z równowagi. Całą swoją frustrację spowodowaną ostatnimi dniami, ba, nawet miesiącami, wyładowała na byłej przyjaciółce.
-Zaczekaj! – jęknęła rozpaczliwie i sięgnęła do nadgarstka dziewczyny próbując powstrzymać rudowłosą przez zatrzaśnięciem drzwi – Alice. Jesteś moją siostrą bliźniaczką. – oznajmiła zdesperowana.


Rok wcześniej, październik, noc duchów.
            -Krwistoczerwona czy fioletowa? – zapytała Elena przykładając do swojej smukłej sylwetki dwie z sukienek, przyrównując je do siebie, nie mogąc się zdecydować. – Z jednej strony ta czerwona jest zjawiskowa i wybija się z tłumu, ale mam wrażenie, że jest zbytnio wyzywająca. – wypchnęła dolną wargę z niezadowoleniem, studiując uważnie swoje lustrzane odbicie. Tym zachowaniem przypominała Alice dziewczynkę, która nie wie na którą lalkę Barbie się zdecydować. Spędzając niemalże całe dzieciństwo z Eleną Gilbert znała ją niczym własną kieszeń.
-Zależy, czy chcesz żeby Matty Blue-Blue nie mógł odkleić od ciebie swoich chciwych łapek, czy nie – stwierdziła Alice odnosząc się do chłopaka najlepszej przyjaciółki, Matt’a Donavan’a, na co policzki szatynki pokryły się szkarłatem, a rudowłosa wsunęła do ust kolejnego chipsa zanurzonego w pikantnym sosie. Z chytrym uśmieszkiem dobrze wiedziała, że trafiła w jej czuły punkt.
-Niech będzie więc czerwona. – stwierdziła dziewczyna opadając płasko na miękki materac tuż obok powierniczki swoich największych tajemnic. Coś w jej minie i upartym wpatrywaniu się w sufit wydało się podejrzane, jakby usiłowała koniecznie zataić przed nią jakiś fakt, co było dziwne biorąc pod uwagę, że mówiły sobie wszystko, ale zielonooka dobrze wiedziała, że nic dobrego nie wyniknie z wyduszania z niej informacji na siłę.
            Ich przyjaźń chociaż zaczęła się burzliwie, nawet jeżeli poznały się kiedy miały niecałe cztery lata, przez większość czasu toczyła się spokojnym torem. Nie były osobami kłótliwymi i chociaż istniały tematy na które potrafiły się spierać, zawsze znalazły między sobą drogę porozumienia.  Alice i jej rodzice mieszkali wtedy w Mystic Falls niezbyt długi czas, niecałe pół roku. Podczas jednego z ich wielu spacerów na tutejsze place zabaw rudowłosa miała okazję mieć towarzyszkę do zabawy w piaskownicy po raz pierwszy.
            -Jestem Alice – oznajmiła dumnie dziewczynka przykładając dłoń na wypiętą pierś, chwaląc się swoją błyszczącą koszulką z „Króla Lwa”. – I to moja piaskownica, znajdź sobie inną. – dodała, na co mała wtedy Elena zareagowała zaciśniętymi piąstkami i sypnęła białym piaskiem w twarz koleżanki, by pokazać, że ma prawo do zabawy w tym miejscu tak samo jak ona.
            Po kłótni o foremkę w kształcie gwiazdki, nakreśleniu linii biegnącej dokładnie przez środek kompleksu dziecięcych zabaw i przekonywaniu siebie nawzajem, że tylko jedna z nich może być prawowitą księżniczką, panującą nad ich miasteczkiem, a druga jest co najwyżej tylko jej poddaną zdążyły się przekonać, że w swoim towarzystwie nawet całkiem znośnie się bawią.
            Rodziny Gilbert i Whitmore wdały się w nieco bardziej zażyłe stosunki. Od kiedy Alice potrafiła sięgnąć pamięcią spędzali razem część wakacji urządzając sobie dwutygodniowy kemping, który wliczał spływ kajakiem w górę rzeki, a podczas Świąt Dziękczynienia siedzieli przy jednym stole wymieniając się przepisami na coraz to bardziej wykwintnego indyka z rozmaitymi nadzieniami. Starsza sióstr z Whitmore traktowała Elenę jak drugą siostrę, nie było dnia, którego nie spędziłyby razem. Kiedy poszły po raz pierwszy do szkoły z pasującymi do siebie plecakami i ubraniami, trzymając się za ręce większość uznała je dziwnym trafem za siostry bliźniaczki, chociaż różniły się jak ogień i woda. Od zawsze spędzały razem przerwę obiadową, w późniejszych latach dzieliły ławkę na biologii, kiedy przyszło im rozcinać ciało żaby, a tradycją dla obu dziewczyn stały się wyjazdy nad jezioro wraz z ich chłopakami Matt’em i Lukiem podczas wiosennej przerwy.
            Historia Alice i Luke’a zaczęła się dwa lata przed felernym wieczorem Halloween’owym, który raz i na zawsze zakończył ich znajomość. Mimo, że ich związku brakowało „tego czegoś”, pasji, namiętności, byli ze sobą szczęśliwi. Ich znajomość podtrzymywała tylko i wyłącznie potrzeba czegoś trwałego i poczucie bezpieczeństwa u swojego boku. Dziewczyna kochała go na swój własny sposób, jednak był to inny rodzaj miłości niż taki, którym darzysz tego jedynego.
Luke był popularnym chłopakiem, za którym oglądała się każda zdrowa na umyśle nastolatka uczęszczająca do publicznej szkoły jaką była Mystic Falls High School. Główny rozgrywający ich drużyny, noszącej wdzięczną nazwę Timbervolwes, futbolista dzięki czemu zawdzięczał wysportowane ciało, właściciel piwnych oczu z chłopięcą iskrą nadającą mu wyglądu rozrabiaki. Kiedy się uśmiechał jego dziecięca buzia o oliwkowym odcieniu, okalana kosmykami ciemnych, lekko wijących się włosów, sprawiała, że nie mogłeś i nie chciałeś oderwać od niego wzroku, a w pucołowatych policzkach ujawniały się urocze dołki. Nie był zbytnio błyskotliwy, ale wszystko wynagradzał jego wygląd.
Tamtejszego wieczora mieli udać się razem na organizowaną co roku, szkolną imprezę Halloween’ową, ona przebrana za kobietę kot, w lateksowym stroju, który podkreślał jej smukłe nogi i znajdujące się w odpowiednich miejscach krągłości, a on za Batmana, jako zagorzały fan owego super-bohatera. Na miejsce przyjechali oddzielnie i chociaż minęła już ponad godzina od kiedy zabawa się zaczęła Alice nigdzie nie mogła dostrzec jego tak bliskiej jej sercu sylwetki.
Sala gimnastyczna została przystrojona we wszelkie z możliwych tandetnych ozdób, które pierwotnie miały być strasznie, ale wypadły kiczowato. Światła przytłumione przez sieć gęstych pajęczyn sprawiały, że pomieszczenie spowijał półmrok, a setki uczniów zgromadzonych na parkiecie w dusznym ścisku, przyprawiłyby niejednego klaustrofobika o zawrót głowy. Z głośników płynęła składanka upiornych melodii. Można było tam znaleźć również miejsce, w którym istniała możliwość zrobienia sobie zdjęcia ze szkieletem wykradzionym z sali biologicznej jak i atrakcje w postaci „przypnij ogon dyrektorowi Weberowi”, ironicznie mówiąc oczywiście.
Rudowłosa mimo dość długiej nieobecności swojej randki nie zamierzała marnować czasu. Wirowała na parkiecie z koleżankami i kolegami, popijała poncz, zrobiła sobie sesję zdjęciową z maskotką przedsięwzięcia, czyli wcześniej wspomnianym kościotrupem. Bawiła się jak nigdy w życiu. Właśnie w takie noce jak te pozwalała sobie na oddech, rozrywkę, oderwanie od poetyckiego stylu życia i codziennej nauki. Miło spędzony czas ku jej rozczarowaniu przerwał nagły telefon od młodszej siostry. Niechętnie opuściła salę gimnastyczną wychodząc na chłodny korytarz. Chciała oddzwonić do Mery gdzieś, gdzie będzie nieco ciszej, zwłaszcza, że obiecała rodzicom, że będzie opiekowała się nią cały wieczór. Zdecydowała się, że najbardziej odpowiednim miejscem na złapanie oddechu jest sala muzyczna, w której nie powinno nikogo być. Jak bardzo się myliła.
-Luke – była to druga rzecz, która dobiegła do jej uszu po pchnięciu przeszklonych drzwi, pierwszą była mieszanina jęków i westchnień wydobywających się z gardeł Eleny i jej chłopaka. Wpatrywała się w nich z niedowierzaniem, niepewna czy powinna zacząć się śmiać, płakać czy wrzeszczeć. Nie wydała z siebie żadnego dźwięku, przez co para kochanków z początku nie zauważyła jej obecności.
Klatka piersiowa rudowłosej unosiła się w o wiele za szybkim tempie, a zaciśnięte w pięści ręce korciły ją by coś zepsuć, zniszczyć, rozerwać, potłuc, uderzyć. Widząc miażdżone nawzajem usta, splecione w niechlujnym pocałunku języki i dłonie bruneta wędrujące po odsłoniętych przez podwiniętą sukienkę udach dziewczyny poczuła się jakby ktoś dźgnął ją prosto w serce. Krwistoczerwona sukienka, którą cztery godziny wcześniej pomogła wybrać najlepszej przyjaciółce. Nie chciała ona zaimponować swojemu chłopakowi, a Luke’owi. Jej Luke’owi.
-Obyście oboje zgnili w piekle. – rzuciła na odchodne, kiedy para w końcu raczyła zauważyć jej obecność. Opuszczając pomieszczenie nie zdołała zauważyć odskakujących od siebie niczym poparzonych dwóch z najważniejszych w jej życiu osób, przyciśniętej do napuchniętych od pocałunków ust pięści Eleny i bladego oblicza jej byłego chłopaka.

Teraźniejszość
            Zawieszone na gałęziach drzew lampiony, kołyszące się lekko na wietrze, jak i świeczki dzierżone w dłoniach każdego obywatela nadawały wieczorowi magiczną poświatę i niezwykłą atmosferę. Niebo było bezchmurne, gwiazdy skrzyły się niczym nieograniczone, ale to nie one były wyjątkowe dzisiejszego dnia, tylko kometa przecinająca granatowe sklepienie raz na półtora wieku. Główny dziedziniec miasteczka Mystic Falls zatłoczony był ludźmi o różnym wyglądzie, wieku, płci i rasie, odzianych w letnie kurtki lub bluzy z kapturem. Tej nocy wszyscy mieszkańcy opuścili swoje bezpieczne domy by oddać się w całości oglądaniu tego astronomicznego zjawiska, wliczając w nich wypraną z emocji, błądzącą po omacku Alice i zmartwioną zachowaniem siostry Mery.
-Jesteś pewna, że wszystko w porządku? – dopytała się ponownie ciemnowłosa, trzymając rudowłosą pod ramieniem, jakby bała się, że ta zaraz rozpłynie się niczym powietrze. Jej zwyczajnie już blada skóra w tym świetle wydawała się przeźroczysta, a oczy miała szklane i puste. Niczym zepsuta i niechciana lalka. W odpowiedzi uzyskała tylko niemal niezauważalne kiwnięcie głową, co utwierdziło ją w przekonaniu, że coś ponownie uciekało jej sprzed nosa. Wygląd Alice sprawił, że wyrzuty sumienia spowodowane ukryciem dziennika objawiły się w nagłym ścisku żołądka. – Przyniosę nam herbaty, hm?
-Jak chcesz. – odrzekła tylko cicho, pozwalając młodszej z sióstr Whitmore oddalić się szybkim krokiem w kierunku ustawionych niedaleko wózków z ciepłymi napojami i hot dogami. Czując przypływ zimna naciągnęła na skostniałe dłonie rękawy wełnianego swetra, a ręce założyła na piersi. Nie była pewna, czy chłód jest spowodowany pogodą, czy jej rozbitym w małe kawałeczki sercem.
            -Wiesz, ta kometa, podróżuje przez niebo już setki lat. Samotna. – Alice obróciła się zaskoczona w stronę, z której dobiegał cichy i miękki głos. Tuż przy jej boku stał Stefan Salvatore, a ona nawet nie zauważyła, od kiedy jej towarzyszył. Jego widok i dźwięk wypowiedzianych słów było niczym miód na poszarpane, zgniecione i rzucone w kąt serce rudowłosej. Głowę zadartą miał do góry, uważnie obserwując meteoryt powolnie przemierzający niebo, niczym raca rzucona wysoko w powietrze, poruszająca się w zwolnionym tempie. Miękkie i ciepłe światło rzucane przez lampiony sprawiało, że wyglądał jeszcze piękniej niż zazwyczaj. Zielone oczy nabrały blasku, a szlachetny profil zdawał się być wykuty w alabastrze. – Myślę, że to tylko kula lodu, uwięziona na ścieżce, z której nie może uciec. – zakończył swój wywód spoglądając ostatecznie na zdziwioną jego obecnością Alice, która z rozchylonymi ustami próbowała sformułować jakieś sensowne zdanie, a szok malujący się na jej twarzy był pierwszą emocją okazaną od wielu godzin po spotkaniu z Eleną Gilbert.
-A ty, Alice? Czujesz się samotna? – zadał jej pytanie, wpatrując się intensywnie w budzące się do życia tęczówki dziewczyny.
            Mery zwolniła widząc, że jej siostra znalazła sobie nowe towarzystwo. Nie wiedząc zbytnio co zrobić z trzymanymi w dłoniach napojami, oparła się o pień pobliskiego drzewa, chcąc dać Alice i jej nowemu znajomemu chwilę prywatności. Zdziwiona zaobserwowała, że w jego towarzystwie rudowłosa wyglądała na o wiele bardziej… żywą. Uśmiechała się lekko, zasłaniając buzię dłońmi, gesty, których nie widziała u niej od dawna. Czy istniał na świecie ktoś, kto zwróciłby jej dawną Alice? Nieśmiałą, kochającą życie, właścicielkę romantycznej duszy?
            -Widzę, że twoja siostrzyczka dała ci kosza, Angry Dimples, huh? –stwierdził Damon, opierając swoją brodę na ramieniu brunetki, która podskoczyła niemalże rozlewając zawartość obu kubków, na co zareagował niskim, melodyjnym śmiechem. – Boisz się mnie? – kontynuował, widząc, że dziewczyna nie zamierza odpowiedzieć na jego wcześniejsze pytanie. Swoje dłonie splótł na płaskim brzuchu brązowookiej, trzymając ją w uścisku, z którego nie miała możliwości ucieczki. Ku swojemu zaskoczeniu i toczonej wewnętrznie walki stwierdziła, że wcale nie chce, żeby przestał ją dotykać. Ktoś, kto przyglądał się im z boku mógłby po prostu stwierdzić, że są miło spędzającą czas parą kochanków.
-Nie – odparła twardo Mery, zaciskając swoje szczęki, nie chcąc robić awantury na widoku całego miasteczka. Irytował ją fakt, że nie mogła spojrzeć mu w oczy, że była zupełnie niezdolna do oporu wobec dupka-Salvatore, że dotyk jego skóry na jej własnej sprawiał, że była rozpalona do czerwoności, a specyficzny zapach alkoholu wymieszany z dymem samochodowym i drogimi perfumami poruszał jej zmysły do życia.
            -Powinnaś. – stwierdził krótko – Doszły mnie słuchy, że jesteś właścicielką pewnego naszyjnika. Kompletna tandeta nikomu niepotrzebna. Zupełnie jak ty. – dodał z uśmiechem obracając ją do siebie. Spojrzenie niebieskich tęczówek było groźne i przywodziło jej na myśl drapieżnika, który właśnie miał zamiar upolować swoją ofiarę. Ręce zacisnął na jej nadgarstkach, dając jej znać, żeby nawet nie próbowała uciekać. – Moja koleżanka wyraźnie zaznaczyła swoją potrzebę posiadania owego śmiecia, a ty będąc dobrą dziewczynką grzecznie mi go oddasz, prawda? – bardziej stwierdził niż zapytał, zakładając zabłąkany kosmyk włosów za ucho dziewczyny, niemal czułym gestem w przeciwieństwie do ognia szalejącego w jego spojrzeniu.
-Nie mam pojęcia o czym mówisz. Nie widziałam niczego takiego na oczy. W życiu. –zagryzła policzki pragnąc dodać sobie odwagi, by po chwili poczuć metaliczny smak krwi wypełniający jej usta. Była przekonana, że jej twarz pozostała kamienna i nieugięta, jednakże serce zdradzało ją w stu procentach, niemalże wyskakując z jej piersi.

           
Dokąd to wszystko zmierza?
            Teraz już jestem pewna, że nic z tego nie skończy się dobrze.
           
            Mery odłożyła długopis. Dzisiaj nie spała samotnie. Towarzyszył jej stary naszyjnik w rubinowym kamieniem, zaciśnięty w drobnej dłoni. Nie zamierzała oddać go nikomu, a już na pewno nie Damonowi Salvatore.